Na scenie szpitala Al Kindi w Bagdadzie.
Ewa Łastowiecka
Warszawska Firma Wydawnicza, 2015
Ta książka opisuje świat, którego już nie ma – Irak z czasów wojny z Iranem oraz naszego czasu wojennego. Opisuje go z punktu widzenia polskiej lekarki, która funkcjonuje w bagdadzkim szpitalu, mimo różnic kulturowych, językowych. Pomaga jej fascynacja, zmuszająca do intensywnej pracy nad sobą, by ostatecznie ratować życie, na tyle na ile jest to możliwe.
Nie jest to jednak typowa opowieść o tym, jak trudno emigrantowi z Polski odnaleźć się w zupełnie nowych realiach. To historia o zanurzaniu się w zupełnie inny świat, sposób funkcjonowania i komunikowania się czy nawet leczenia. A w tym wszystkim jest jeszcze, tak po prostu, zachłyśnięcie się kulturą, możliwością realnego niemal dotknięcia tych jej cudów, o których człowiek do tej pory tylko czytał w książkach…
Ewa Łastowiecka – doktor nauk medycznych, internista, kardiolog. Autorka książek „Zemsta skorpiona” (Wydawnictwo Śląsk, 1977), „Limba” (Instytut Wydawniczy Pax, 1984) oraz kilkudziesięciu publikacji i prezentacji naukowych w kraju i za granicą.
„Mój kielich goryczy dopełnił z trudem uratowany Abbas Mehdi. Oprócz zawału miał ciężką niewydolność nerek spowodowaną pasożytniczą chorobą – schistosomiazą. Cieszyły mnie co dzień lepsze wyniki badań. Chciałam go doprowadzić do optymalnego stanu, dać zalecenia, uświadomić konieczność pewnych zachowań, regularności przyjmowania leków, lecz on wypisał się na własne żądanie. Poprzedniego dnia odbyły się wizyty. Co najmniej pięćdziesiąt osób złożyło mu dary (czytaj: pieniądze). Świeżo nabyty majątek odebrał mu rozum. Wyruszył na podbój swojego małego świata. Ile czasu mu pozostało?
Jeżeli przestawałam być rozmowna, z twarzy znikał uśmiech, mój mąż natychmiast oświadczał: „przejmujesz się bez sensu, chodzisz późno spać i nic nie jesz”. Pytam, co wobec tego ma sens?
W wiadomościach podali informację o zamarznięciu kilkunastu osób w Libanie, kraju o łagodnym, śródziemnomorskim klimacie. Atak zimy dotarł do Bagdadu. Ochłodziło się. Trzy stopnie powyżej zera, a przecież wszystko już kwitło.
Którejś takiej zimnej nocy oglądałam księżyc nad Bagdadem. Zachorował jeden z naszych kolegów. Sugerował zatrucie rybą. Ubrałam się pospiesznie, Józefik miał przedsmak lekarskiego dyżuru, towarzyszył mi o drugiej po północy. Na tarasie spotkałam kotkę. Patrzyła na nas nieporuszona, jak zaklęta w zwierzę egipska bogini, nie drgnął ani jeden liść palmy. Była to jasna noc. Księżyc świecił jak neon. Nad nim przewalały się mleczne, kłębiaste chmury, w dalszych czeluściach prześwitywało szaro-granatowe niebo. W tej ciszy wszystko tchnęło spokojem: domy, drzewa i kotka oczekująca potomstwa.
Burzliwy przebieg choroby u naszego kolegi był objawem ostrego ataku zaburzeń błędnika. Zapisałam lek, koledzy pobiegli do dyżurującej w nocy apteki i pocieszyłam go: za dwie godziny poczujesz się lepiej, jutro wstaniesz z łóżka.
Ta noc utkwiła mi w pamięci również z innego powodu. Jeszcze przed naszą wyprawą na Bliski Wschód zagadnęłam kiedyś mojego męża:
– Mam możliwość zrobienia prawa jazdy, pacjent jest instruktorem, chce mnie nauczyć. Jak się na to zapatrujesz? – Żachnął się i odparł:
– Zrób jak uważasz, ale ja ci samochodu nie dam. Nie stać nas na to, żebyś go psuła.
– W porządku – zgodziłam się – ale powiedz, czy mam pójść na kurs, czy nie, jak nie, to nie.
– Rób jak uważasz, ale ja ci samochodu nie dam. – I tak w kółko, ani tak, ani nie. Zresztą wcale mi się nie chciało chodzić po pracy na kurs. Gdyby chociaż powiedział, że nie, ale nie powiedział.
Kurs skończyłam, prawo jazdy dostałam, ale nawet po najbardziej odludnych drogach ćwiczyć na naszym wartburgu nie mogłam, bo inaczej awantura.
W Bagdadzie początkowo sam woził mnie do Al Kindi, ale w pewnym momencie obowiązki w firmie Veritas sprawiły, że musiałam spróbować sił sama. Kiedy wezwano mnie w nocy do chorego kolegi uznał, że to dobry moment na rozpoczęcie treningu. Ulice były puste, to ułatwiało zadanie. Czasem tylko usłyszałam życzliwą uwagę: uważaj, po prawej stronie jest dziura.
Jeszcze przez dwa tygodnie towarzyszył mi do szpitala w charakterze doradcy, już bez awantur, potem musiałam sobie radzić sama.
Pytałam Mirkę, która też zaczynała jeździć samochodem w Bagdadzie:
– Mirko, powiedz kiedy będę swobodnie obchodzić się z biegami i kierunkowskazami?
Po trzech miesiącach.
I tak było.
Zanim jednak poczułam się Carusem kierownicy, zanim przestały mnie przerażać olbrzymie lory po obu stronach, pędzące z zawrotną szybkością, trąbiące bez potrzeby, skręcające bez kierunkowskazów, zauważyłam dziwne zjawisko. Po szczęśliwym dotarciu do CCU miałam zwyczaj przed obchodem przejrzeć historie przyjętych w nocy chorych i zerknąć na zapisy elektrokardiogramów na monitorze. Nagle moją uwagę zwrócił jakiś dziwny ruch pod konsolą. Był to dygot moich kolan. Kilka dobrych chwil po zakończeniu jazdy.
W połowie lutego rozpoczęła się wiosna. Pojawiły się soczysto-zielone trawy, w pełni rozkwitły drzewa, zapachniały cyprysy. Pojechaliśmy do Samary. Za czasów dynastii Abbasydów miasto było stolicą. Karol Wielki spędził noc poprzedzającą koronację w bazylice świętego Piotra w Rzymie. Harun ar-Raszid podarował swoim spadkobiercom kraj sięgający od Hiszpanii do Indii. Trwonienie majątku trwało 250 lat, do czasów dynastii Seldżuków. Nowa stolica, Samara, była początkiem końca. Z tamtych czasów do dziś stoi meczet Al Dżumua. Mieścił dziesięć tysięcy wiernych (modły nie usprawniły ułomnej polityki wewnętrznej ani zagranicznej). Drugą osobliwością Samary jest minaret Al Malwiya. Wokół pięćdziesięciodwumetrowej wieży wije się spirala szerokiej kamienistej drogi. Zwiedzających sporo. Kto ma agorafobię, niech nie próbuje, chyba że będzie się trzymał muru – wyimaginowanej poręczy. Nie każdy potrafi skakać po kamieniach jak kozioł i nachylać się nad przepaściami zakrętów (jak mój mąż). Wiatr targał włosy. Ze szczytu rozciągał się tak zwany widok. Wśród pustynnych barw zakurzonego miasteczka błyszczała złota kopuła szyickiego meczetu