2012
Jak wyobrazić sobie Indonezję, gdy się tam nie było? Ciąg wysp rzuconych na ocean, każda barwna, każda inna. Tych wysp jest siedemnaście tysięcy. Gdyby w podróży spędzić na każdej z nich jeden dzień, zajęłoby to ponad 46 lat. Rozciągają się na 5100 km ze wschodu na zachód, a 1900 km z północy na południe. Ich powierzchnia jest 6-krotnie większa od obszaru Polski. A różnorodność oszałamia.
Jak ciekawie jest w podróży
W pociągu drugiej klasy z Dżakarty do Yogyakarty w ciągu 15 minut przeszedł „serwis” z napojami, ciasteczkami, batonikami, papierosami, gorącą herbatą, kawą, poduszką, okularami, czymś zawiniętym w liście do jedzenia, graniem na gitarze i śpiewaniem. A siedzenia są duże, wygodne i się obracają! Jedziesz tyłem do kierunku jazdy, robisz myk! I jedziesz przodem. Przeszły pluszowe kotki. Gazety. Znowu gitara. Obiadki z ryżem. Jawa jest w 90% muzułmańska. Nie jest to regułą w tym kraju, na każdej wyspie króluje inne wyznanie. Bali ma swoją odmianę hinduizmu, a Flores jest chrześcijańska. Obok siedzi dziewczyna z zakrytą głową, obwieszona złotem i wygląda na szczęśliwą. Jej koleżanka chusty nie nosi i też jest OK. Dziś musieliśmy wstać o 5-tej rano. Pociąg 6.20, dworzec II klasy (ostrzegano nas by nie korzystać) okazał się wygłaskany i pachnący. Jesteśmy jedynymi turystami w tym pociągu – inni jadą za 2x tyle z innego dworca (bo przewodniki ostrzegają).
Dziś miłe zaskoczenie – taksówki są czyste i tanie. Oczywiście wczoraj zapłaciliśmy frycowe i trzykrotnie przepłaciliśmy jadąc z dworca do hotelu taksówką, w której coś małego i ruchliwego biegało. Na szczęście było ciemno.
Wczoraj wylądowaliśmy na Jawie po wielu godzinach lotu z przesiadką w Dubaju. Na lotnisku w Dżakarcie, stolicy Indonezji, powitał nas budynek z czerwonym dachem zanurzony w zieleni, fala gorąca wdarła się przez otwarte drzwi do samolotu. Prawdziwe tropiki! Nie ma czym oddychać. Przejazd autobusem z lotniska do centrum miasta. A tu para Amerykanów rzuciła się na przełaj przez krzaki wydeptaną ścieżką, dźwigając deskę surfingową. Pewnie są tu nie pierwszy raz. My dalej jedziemy taksówką, jak to nocą w nieznanym mieście i w nieznanym kraju.
O 4-tej rano obudził nas śpiewem muezin. Darł się ze swojej wieży i już!
Za oknami pociągu przesuwają się slumsy wielkiego miasta – sterty śmieci, wśród nich ludzie koczujący w blaszanych budach. Ale już zaraz zielone pola ryżowe, bambusy, bananowce, czasem papaje. Niebo zachmurzone, w końcu jest szczyt pory deszczowej. Mimo to gorąco, bardzo gorąco. Na szczęście słońce nie pali, schowane za chmurami.
Dojechaliśmy o 15-stej. I do wieczora – męka. Z plecakami raźno ruszyliśmy w poszukiwaniu hotelu. A tu – nic. Same nory, zamiast łazienki dziura w ziemi ze słuchawką albo garnkiem na wodę. Albo super ekskluzywnie i cena pod niebo. Nie damy się! I w końcu mamy duże okno wychodzące na basen, łazienkę jak trzeba i gorącą herbatkę.
Jak podziwiamy batiki, choć wcale tego nie chcemy
W Yogyakarcie obejrzeliśmy Kraton- siedzibę sułtana. Co tu powiedzieć? Niezadbane, nieładne, niedużo. Mam wrażenie, że to co najciekawsze jest niedostępne. Potem poszukiwania Taman Sari – sułtańskich łaźni, basenów, tajemnych ogrodów. Brzmi pięknie, tylko że prawie nic z tego nie zostało. Najciekawiej jest w uliczkach otaczających pałac. Malutkie plecione domy, wąskie kręte przejścia i przyjazne uśmiechy zza płotów. Na drzewach wszędzie wiszą klatki z kolorowymi ptakami. Te klatki są piękne, wykonane z giętego drewna. Chcę taką bardzo! Ale przed nami cały miesiąc włóczęgi przez Indonezję, nie dam rady z wielką klatką. Ktoś wspina się na palmę kokosową, sprawnie jak po drabinie. Jak on to robi? Zaliczyliśmy też cztery sklepy z batikami pięknie malowanymi na jedwabiu albo na płótnie, chociaż wcale nie chcieliśmy. Idziesz sobie a tu chlup – przykleja się ktoś i nie puści aż nie obejrzysz co jego mama- tata- wujek- brat- dziadek- robią artystycznego. A każdy coś robi. W sklepach sprzedawcy są tak bardzo nachalni, że strach cokolwiek wziąć do ręki, nawet na coś popatrzeć. Uzna to za sprzedane. Amen.
Wieczorem teatr cieni. Ciekawy przez występujące dłubane misternie lalki z ażurowej skóry.
Zaskoczenie – wszystkie lalki obsługuje tylko jedna osoba, uwijając się jak w ukropie. Za to towarzyszy mu cała orkiestra gamelan, grają głośno uderzając w talerze, gary, bębny, patelnie, piszczałki. A teatr można oglądać z dwóch stron. Po jednej widać cienie lalek, po drugiej całą orkiestrę.
Odkrycie- cudowne bananowe naleśniki smażone na ulicznych stoiskach, wielkie, pyszne i pachnące. Spróbowałam też słynnej sałatki gado-gado. Dobra, miała kiełki i sos z orzeszkami. Po drugiej stronie stołu ulicznego stoiska siedział miejscowy staruszek i przyglądał się nam ciekawie.
Jak strzelamy z dmuchawki i dowiadujemy się, co wspólnego ma Polska z Indonezją
Dziś mamy ambitny plan, by w ciągu jednego dnia obejrzeć Borobodur i Prambanan. Ale musieliśmy wstać o 4.30 rano- łeeee. Ale za to nie było gorąco i wschodzące słońce pięknie oświetliło świątynię do zdjęć. A najpiękniejsza jest zieleń – taka bujna, pachnąca, parująca, soczysta, kipiąca życiem. Ach! Ja chcę do dżungli!
Borobodur piękny, w kształcie wielkiego kilkupiętrowego tortu, na którym zamiast kupek bitej śmietany ozdobą są posągi Buddy i ażurowe kamienne dzwony. Odkąd zobaczyłam to miejsce kiedyś przypadkowo w Internecie, zatęskniłam za nim i wiedziałam, że kiedyś tu będę. Oto jestem. Na najwyższym piętrze kręci się grupka miejscowych studentów, zagadują nas po angielsku spoglądając jednym okiem w zeszyty. Są tu ze swoim profesorem, który siedzi z boku na kamiennym schodku i uśmiecha się jak Budda przez grube okulary. Rozmawiamy z nim przez chwilę, gratulując takiej miłej bandy. A on na wieść, że jesteśmy z Polski strzela pytaniem (uff nie w naszą stronę): co wspólnego ma Polska z Indonezją? No co? Wiemy? Flagę ma wspólną, flagę. Też jest biało-czerwona, tylko kolory ma odwrócone, czerwony jest na górze a biały na dole. Już wiemy.
Najgorsze jest pocenie się – nic go nie może zatrzymać. Po prostu leci ciurkiem i już. Nawet siku nie trzeba chodzić. Gorącooo.
W drodze do samochodu „zaatakował” nas miejscowy sprzedawca z dmuchawkami. Takimi z Borneo, z bambusowej rurki pięknie zdobionej kolorowymi kropkami i ptasimi piórami. On sam wyglądał również jak z serca Borneo: mały, kudłaty i śniady. Z całą żarliwością demonstrował nam co ma, a cena spadała z każdym krokiem aż stanęła na kilku dolarach. Dmuchawka odjechała z nami. W hotelu Grzesiek dla zabawy dmuchnął strzałką w drzwi. Z niesamowitą prędkością uderzyła, wbijając się na trzy centymetry. Z trudem ją wyciągnęliśmy i popatrzyliśmy z szacunkiem na bambusową rurkę.
Wieczorem spacery po mieście, a tu każdy z tubylców już nas rozpoznawał! „Hi Gregory! Good luck!”. Chodząc po wąskich uliczkach trafiliśmy wreszcie na owoce przygotowywane z sosem cukrowo-chili, zjedliśmy warzywka z ryżem i spać.
Jak złapać kraby szczotką?
Zamarzyła nam się plaża. Ruszamy na południowe wybrzeże miejscowymi autobusami z przesiadkami. Kieszenie mamy jak zawsze pełne cukierków dla dzieci. Zaskoczenie – tu dzieci nie żebrzą, nie proszą, nawet poczęstowane wahają się, czy się skusić. Tu dzieci są zadbane i kochane. Nie przekupimy ich cukierkami.
Na plaży spotkaliśmy: śliczne miejscowe dziewczyny, z którymi trochę „pomisiowaliśmy”, tzn. pozowaliśmy do zdjęć, człowieka z wędką i rybą w piachu, dzieci w czapkach i kurtkach (w końcu to zima, choć tak gorąco), człowieka z siecią na trapezowym stelażu, człowieka z dużą „szczotą” i… coś dużego nieżywego. Kilka dni później w gazecie znaleźliśmy wiadomość o kilkunastu wielorybach wyrzuconych na brzeg Jawy z nieznanego powodu. Pan z dużą szczotką przeczesywał piach i schylał się ku zamiecionej powierzchni zanurzając rękę w piachu. Co on ma? Zagadaliśmy go zaciekawieni. Zademonstrował nam z dumą worek na plecach. A w nim – dziesiątki niedużych krabów. Owoce morza wprost do lokalnej knajpki.
Jak zajrzeliśmy do wnętrza Ziemi i spotkaliśmy dinozaura
Ruszamy dalej! Busikami z przesiadkami. W krainie wulkanów wypada zajrzeć do któregoś, kierujemy się na Bromo. Po drodze trafił nas pierwszy prawdziwy ulewny deszcz z tej sławetnej pory deszczowej. Lało jak z wiadra, a tłumy miejscowych na motorkach w swoich foliowych ubrankach (założonych 5 minut przed ulewą- sami widzieliśmy na stacji benzynowej) brum, brum, brum… jeden leżał na poboczu w tłumie gapiów (żywy/nieżywy?). Kręcimy serpentyny pod górę, zieleń się zagęszcza, a temperatura spada. Dojeżdżamy do malutkiej wioski na krawędzi krateru. Widok zapierałby dech w piersiach gdyby nie to, ze już ciemno. W hoteliku namolnie proponują nam poranną wyprawę jeepem za wygórowaną cenę. Ekspresowe oglądanie wschodu słońca nad wulkanem, a zaraz potem transport na plaże sąsiedniej Bali. Nie chcemy! Urywamy się mafii hotelowo-jeepowej. O 4-tej rano wstajemy po omacku gotowi samotnie ruszyć do wulkanu. Nie chcemy jeepa, nikt nam nie pokaże drogi. Jest zimno, jedyny raz w Indonezji używam długich spodni i kurtki właśnie tutaj. Jesteśmy na wysokości 2300 m n.p.m. Pomału się rozjaśnia, kaldera pojawia się jak wyczarowana, 10 km średnicy, płaska jak stół, a z dna wyrastają wulkany. Jest pięknie, kawa i start na autonogach do dymiącego stożka. Czujemy się jak zdobywcy księżyca. Nieoznaczonymi ścieżkami w dół po zboczu, na szczęście już z hotelu widać wulkan buchający parą w niebo (już wiemy skąd się biorą chmury!). Cóż przyjemniejszego od spaceru o poranku w chłodny jeszcze i słoneczny dzień, przez równinę wulkanicznego pyłu, zastygłej lawy i uformowanych z niegdyś płynnego kamienia tworów?
Więc idziemy kilka kilometrów, pod górę pod koniec ostro, i tak! Widok jakiego jeszcze nie spotkaliśmy. Trudno opisać, dymiąca bulgocząca dziura w skale z jednej strony, z drugiej widok na księżycową dolinę. Spacer z dreszczykiem po krawędzi wulkanu- polecam. Do rozgrzanego wnętrza Ziemi wrzucam w ofierze bukiet niebieskich kwiatów, niech jeszcze nie wybucha. Wracamy doliną zasnutą już gęstą mgłą, jakby wulkan wyprodukował już tyle chmur, że otuliły nas z każdej strony. Jest pięknie. Jest pięknie na Jawie. Łazimy po okolicy, po osnutych mgłą wzgórzach, zaglądając do plecionych domów, zagród z owcami i podpatrując miejscowych, ręcznie uprawiających małe pola obsiane kukurydzą. Rozmawiamy na migi i uśmiechem, nikt tu nie mówi po angielsku. Panu w różowym sweterku i kapeluszu z rondem bardzo spodobała się moja zielona przeciwdeszczowa kurtka. Usiłował ją wyprosić uśmiechem i czarując słowami w swoim języku. Zadowolił się miętową gumą do żucia, porwał całą paczkę i pobiegł do swojej kobiety głośno ciesząc się zdobyczą. Tak wiele radości za tak mało! Cukierki też zyskały należne uznanie. Nad rzeką zielony gąszcz zrobił się jeszcze zieleńszy i gęstszy, a ze splątanej ściany zieleni wyjrzały ku nam… drzewiaste paprocie. Poczułam dreszcz i wyobraźnią przeniosłam się w czasy dinozaurów. Te paprocie, rozkładające swe pióropusze z wysokości pni, były na świecie już wtedy, miliony lat temu. Poczułam na skórze badawcze spojrzenie zielonego oka, otoczonego łuskami. Czy to tylko wyobraźnia? Przecież na całym archipelagu można tu spotkać olbrzymie jaszczurki, a warany z Komodo uważane są za dinozaury, które wybrykiem natury dożyły naszych czasów w niezmienionej postaci. Na wszelki wypadek skłębioną zieleń mijam szerokim łukiem i podążamy dalej przed siebie.
Przed nami podróż przez Bali, Lombok, Sumbawę, Komodo, Flores i wyspy Gili. Przygoda czeka!
Anna Struzik
właścicielka i pilot Biura Podróży Alternatywnych „Dzika Baba”
www.dzikababa.pl