Turecka Republika Północnego Cypru to ciekawa kraina, ale szwedzkie biura podróży nie organizują tam wycieczek. Kiedy nadarzyła się okazja na sponsorowaną przez Turcję, objazdową wyprawę postanowiliśmy ją wykorzystać i daliśmy się skusić.

Cypr, leżący w strategicznym punkcie między Europą i Azją, przechodził przez stulecia z rąk do rąk i był kolejno we władaniu Hetytów, Asyryjczyków, Egipcjan, Rzymian, Bizancjum, Wenecji i Wielkiej Brytanii. Najbardziej jednak na jej dziejach zaważyły dwa narody: Grecy oraz Turcy.Z takiej podróży można się wiele nauczyć.

Odlot ze Sztokholmu zaplanowano na godzinę dziewiątą rano. Pora nie była aż tak bolesna, ponieważ był to akurat dzień zmiany czasu na zimowy i nasz zegar biologiczny wskazywał godzinę dziesiątą. Na lotnisku kolejka do nadania bagażu była najdłuższa w jakiej kiedykolwiek przyszło nam stać. Mimo iż odlot miał nastąpić za półtorej godziny stanowiska odprawy były nadal zamknięte. Tłumaczono to błędem w planowaniu, brakiem personelu i całkiem bezsensownie, zmianą czasu. Na pół godziny przed odlotem byliśmy gotowi z odprawą. Przez kontrolę bezpieczeństwa pozwolono nam przejść poza kolejnością. Na pokład weszliśmy pięć minut przed odlotem. Techniczne lądowanie w Antalii przedłużyło lot. Byliśmy zdezorientowani co do godziny, ponieważ różnica w czasie między Szwecją a Turcją wynosi dwie godziny, do tego doszła zmiana czasu na zimowy.

Hotel był położony w okolicy, jaką po angielsku określa się jako „the middle of nowhere”. Nie miało to większego znaczenia, ponieważ i tak nie było czasu na indywidualne wycieczki. W barze, naprzeciwko recepcji, stały papierowe kubeczki z powitalnym drinkiem o intensywnie różowej barwie. Jedna z pań dokonując degustacji stwierdziła „Mdły ulepek”. Kiedy poprosiliśmy o niesłodki drink zastępczy podano nam po dużym kieliszku wytrawnego białego wina. Humory natychmiast nam się poprawiły. Zabudowania hotelowe otaczały z trzech stron ogromny basen, niestety niepodgrzewany. Dostaliśmy apartament na parterze z wejściem od strony basenu, dwa pokoje, duża sypialnia i mniejszy salonik z wygodnymi sofami i telewizorem. Wszyscy goście byli zmęczeni i głodni, dlatego kolację podano wcześnie. Tam chwilowo straciliśmy humor. Jedzenie było mizerne. Nie jesteśmy miłośnikami tureckiej kuchni z jej meze, zimnymi nieapetycznymi pastami i rozdrobnionymi sałatkami. Ciepłe danie, ryba lub mięso i gotowane jarzyny dały się zjeść, ale bez entuzjazmu. O deserze lepiej nie wspominać. Tylko piwo Efez smakowało wybornie i na nowo poprawiło nam humor.

Rankiem postanowiłam poprawić fryzurę elektryczną szczotką. Zapomniałam, że w Turcji są nietypowe gniazdka. Pozostały po Anglikach wraz z lewostronnym ruchem i umiejętnością przyrządzania jajecznicy. Zadzwoniłam do recepcji i po niecałej minucie dostarczono mi odpowiedni adapter. Zaskoczyła mnie sprawność obsługi, podobnie jak poprzedniego wieczoru przy dostarczeniu dodatkowego koca dla małżonka, który marznie nawet w tropikach. Na śniadaniu zjawiliśmy się o godzinę za wcześnie, ponieważ nie przestawiliśmy zegarków. Zgodnie z oczekiwaniami potrawy nie zaskoczyły nas. Tureckie wędliny są niejadalne, ale sery, rodzaj fety i haloumi, były smaczne, podobnie jak jajka, pomidory, ogórki i oliwki. Tylko chleb, miękki i gąbczasty, nadający się wyłącznie na grzanki był rozczarowaniem. Będąc w Turcji przed laty, przechodząc koło piekarni, potrafiliśmy kupić świeżo upieczony chleb i zjeść go na poczekaniu skuszeni jego urzekającym aromatem. Na naszą prośbę następnego dnia podano również bagietki, a dzień później dodatkowo normalny chleb.

Rano autokar ruszył w drogę do oddalonej o ponad pięćdziesiąt kilometrów Nikozji. Kiedy dotarliśmy do celu uświadomiłam sobie jak odwykłam od kolektywnego zwiedzania świata, wsiadania i wysiadania na komendę i wysłuchiwania długich wyjaśnień przewodnika. Mój małżonek skrupulatnie przygotowuje się do każdej wyprawy i przy pomocy mapy bez trudu odnajduje wszystko, co warte jest obejrzenia. Przewodnik nie jest nam potrzebny. Czas dłużył się, gdy opiekun grupy snuł opowieść o nowo wybudowanej, stylizowanej na starą, dzielnicy białych domów mieszkalnych. Na ich obejrzenie zabrakło czasu. Potem przyszła kolej na gotycką katedrę, przebudowaną na meczet. Nieukończone wieże zastąpiono minaretami a wnętrze zamalowano na biało, wyłożono dywanem i dostosowano do potrzeb islamu. Dla Chrześcijanina jest to bolesny widok. Nie wchodziłam do wnętrza i czekając na Małżonka przysiadłam na ławce przed katedrą. Siedząca obok kobieta okazała się Polką. Próbowała mnie pocieszyć mówiąc, że dzięki muzułmanom katedra nie stała się ruiną. Niechętnie przyznałam jej rację. Pokazano nam jeszcze karawanseraj, dom zajezdny dla karawan, otwarty w stronę ogrodzonego dziedzińca z niszami dla podróżnych, po czym nastało parę godzin wolnego czasu. Dopiero wtedy poczułam się na urlopie.

Nikozja jest miastem podzielonym między Turcją a Grecją. Powędrowaliśmy pieszą uliczką w kierunku przejścia granicznego. Przekroczenie granicy zajęło parę minut. Po greckiej stronie było schludniej. Bary i restauracje bardziej eleganckie, ale ceny odpowiednio wyższe. W drodze powrotnej zajrzeliśmy do mijanego kościoła Panagia Fanoromeni. Zbudowany w XIX wieku, posiada imponującą ścianę z ikon, ikonostazis. Tu, w przeciwieństwie do większości kościołów prawosławnych umożliwiono zwiedzającym dostęp do ikon. Podziwialiśmy obrazy w obramowaniu misternych ram z drewna różanego i srebra. Ciekawe, że w cerkwiach nie ma posągów czy figur, wyłącznie obrazy.

Po powrocie na stronę turecką nadszedł czas, aby się posilić. W mijanym barze zamówiliśmy ośmiornice pieczone w oleju i piwo. Ośmiornice smakowały, jak należy, w niczym nie przypominały panierowanych krążków o konsystencji gumowej podeszwy. W barowej toalecie zaskoczenie: po naciśnięciu guzika plastik spowijający deskę od toalety, zaczął rotować pokrywając ją nową, nieużywaną powłoką. Tego nie było nawet w Japonii, kraju o najbardziej zaawansowanej toaletowej technice. Jestem z natury sceptyczką i podejrzewam, że ten sam plastik kręcił się w kółko dając złudzenie zmiany. Do hotelu dotarliśmy po południu. Było pogodnie, postanowiliśmy więc mimo lodowatej wody popływać w basenie. Po paru długościach, szczękając zębami, pobiegliśmy pod gorący prysznic.

Następnego dnia czekała nas wyprawa na półwysep Karpas w północno-wschodniej części Cypru. Monotonny krajobraz, nieuprawiane pola i wyschnięte winnice, urozmaicały pojedyncze drzewa oliwek i karobu, którego owoce w kształcie strąków znane są pod nazwą chleba świętojańskiego. Karob upodobały sobie szczury ze względu na słodkawy smak kory. Ogołocone partie drzew obumierają i schną co nie dodaje im uroku. Cypr cierpi na brak wody co szczególnie widoczne jest jesienią, po upalnym lecie. Podobno jest w realizacji projekt dostarczania wody z Turcji rurociągiem ciągniętym po dnie morza. Po krótkiej przerwie, podczas której orzeźwiliśmy się sokiem z jabłek granatu, popularnego owocu w tej okolicy, autokar kontynuował jazdę przez niezamieszkały teren uznany jako rezerwat przyrody, gdzie żyją dzikie osły. W końcu dotarliśmy do celu podróży – Klasztoru św. Andrzeja położonego na wierzchołku półwyspu. Zabudowania klasztorne wzniesione w miejscu, gdzie św. Andrzej Apostoł zatrzymał się w drodze do Palestyny, pochodzą z XIV wieku. Trysnęło tam cudowne źródło i jest ono celem wielu pielgrzymek. Opłukałam ręce w źródle prosząc o to co dla mnie jest najważniejsze. Na dziedzińcu wśród straganów z pamiątkami spacerowały osły domagając się marchewek od turystów.

Po powrocie na stronę turecką nadszedł czas, aby się posilić. W mijanym barze zamówiliśmy ośmiornice pieczone w oleju i piwo. Ośmiornice smakowały, jak należy, w niczym nie przypominały panierowanych krążków o konsystencji gumowej podeszwy. W barowej toalecie zaskoczenie: po naciśnięciu guzika plastik spowijający deskę od toalety, zaczął rotować pokrywając ją nową, nieużywaną powłoką. Tego nie było nawet w Japonii, kraju o najbardziej zaawansowanej toaletowej technice. Jestem z natury sceptyczką i podejrzewam, że ten sam plastik kręcił się w kółko dając złudzenie zmiany. Do hotelu dotarliśmy po południu. Było pogodnie, postanowiliśmy więc mimo lodowatej wody popływać w basenie. Po paru długościach, szczękając zębami, pobiegliśmy pod gorący prysznic.

Następnego dnia czekała nas wyprawa na półwysep Karpas w północno-wschodniej części Cypru. Monotonny krajobraz, nieuprawiane pola i wyschnięte winnice, urozmaicały pojedyncze drzewa oliwek i karobu, którego owoce w kształcie strąków znane są pod nazwą chleba świętojańskiego. Karob upodobały sobie szczury ze względu na słodkawy smak kory. Ogołocone partie drzew obumierają i schną co nie dodaje im uroku. Cypr cierpi na brak wody co szczególnie widoczne jest jesienią, po upalnym lecie. Podobno jest w realizacji projekt dostarczania wody z Turcji rurociągiem ciągniętym po dnie morza. Po krótkiej przerwie, podczas której orzeźwiliśmy się sokiem z jabłek granatu, popularnego owocu w tej okolicy, autokar kontynuował jazdę przez niezamieszkały teren uznany jako rezerwat przyrody, gdzie żyją dzikie osły. W końcu dotarliśmy do celu podróży – Klasztoru św. Andrzeja położonego na wierzchołku półwyspu. Zabudowania klasztorne wzniesione w miejscu, gdzie św. Andrzej Apostoł zatrzymał się w drodze do Palestyny, pochodzą z XIV wieku. Trysnęło tam cudowne źródło i jest ono celem wielu pielgrzymek. Opłukałam ręce w źródle prosząc o to co dla mnie jest najważniejsze. Na dziedzińcu wśród straganów z pamiątkami spacerowały osły domagając się marchewek od turystów.

Następnego dnia zmienialiśmy hotel, więc po wczesnym śniadaniu, wraz z bagażami wyruszyliśmy autokarem w drogę do Famagusty. Zaskoczeniem była poranna wizyta w hurtowni dywanów, jednego ze sponsorów wycieczki. Większość uczestników przekroczyła wiek emerytalny i zdążyła dawno sprawić sobie dywany, ale wszyscy zmuszeni byli odsiedzieć czy odstać dwie godziny podziwiając wytwory rękodzielników. W korytarzu zaczepił nas elegancki mężczyzna, który zwrócił się do nas w języku polskim. Mówił z lekkim akcentem, pochodził z Czarnogóry i spędził kilka lat w Warszawie handlując na Stadionie Dziesięciolecia. Teraz zajmował wysokie stanowisko w hurtowni. Pokazał nam niewielki dywanik-makatkę będącą kopią Ostatniej Wieczerzy z Mediolanu i stanowiącą, według niego, intratną lokatę kapitału. Podobno niewielu tkaczy potrafi tkać miniatury, które są robione przez lupę. Nie chcę umniejszać ich talentu, ale makatka przypominała mi kiczowate jarmarczne obrazki. Kiedy umieszczono ją na podświetlonym stole fragmenty obrazu zaczęły jarzyć się światłem. Wykręciliśmy się od kupna motywując, że nie inwestujemy już w przedmioty tylko w przeżycia, głównie w podróże.

Famagustę odwiedziliśmy kiedyś przed laty i wtedy po raz pierwszy zwiedzaliśmy katedrę przerobioną na meczet, co obecnie budzi we mnie politycznie niepoprawne uczucia. Przykry był także widok bezludnej dzielnicy-widma, porzuconej przez Greków w latach siedemdziesiątych, kiedy miasto zajęli Turcy. Podupadłe hotele, puste domy mieszkalne, szkielety niewykończonych budynków czekające na swych prawowitych właścicieli. Według wiążącej konwencji Turcy nie mają prawa do tego terenu. Teraz zobaczyliśmy Famagustę po raz drugi. Obwieziono nas po willowej dzielnicy, niegdyś zamieszkałej przez Anglików, gdzie domki i ogródki nadal były zadbane.

Następnie udaliśmy się w kierunku murów obronnych otaczających stare miasto. Strome schody wiodły na niewielki dziedziniec z niezbyt inspirującym widokiem na port handlowy. Lunch zjedliśmy w cukierni, gdzie podawano także proste, ciepłe dania. Wybór nasz padł na börek, rodzaj podłużnego, nadziewanego placka. Zapytałam mówiącego słabo po angielsku kelnera, czy podają go na zimno czy na ciepło i nie dostałam wiążącej odpowiedzi. Ale po niespełna minucie börek pojawił się na stole, gorący i pokrojony na kilka części.

Następnego dnia zmienialiśmy hotel, więc po wczesnym śniadaniu, wraz z bagażami wyruszyliśmy autokarem w drogę do Famagusty. Zaskoczeniem była poranna wizyta w hurtowni dywanów, jednego ze sponsorów wycieczki. Większość uczestników przekroczyła wiek emerytalny i zdążyła dawno sprawić sobie dywany, ale wszyscy zmuszeni byli odsiedzieć czy odstać dwie godziny podziwiając wytwory rękodzielników. W korytarzu zaczepił nas elegancki mężczyzna, który zwrócił się do nas w języku polskim. Mówił z lekkim akcentem, pochodził z Czarnogóry i spędził kilka lat w Warszawie handlując na Stadionie Dziesięciolecia. Teraz zajmował wysokie stanowisko w hurtowni. Pokazał nam niewielki dywanik-makatkę będącą kopią Ostatniej Wieczerzy z Mediolanu i stanowiącą, według niego, intratną lokatę kapitału. Podobno niewielu tkaczy potrafi tkać miniatury, które są robione przez lupę. Nie chcę umniejszać ich talentu, ale makatka przypominała mi kiczowate jarmarczne obrazki. Kiedy umieszczono ją na podświetlonym stole fragmenty obrazu zaczęły jarzyć się światłem. Wykręciliśmy się od kupna motywując, że nie inwestujemy już w przedmioty tylko w przeżycia, głównie w podróże.

Famagustę odwiedziliśmy kiedyś przed laty i wtedy po raz pierwszy zwiedzaliśmy katedrę przerobioną na meczet, co obecnie budzi we mnie politycznie niepoprawne uczucia. Przykry był także widok bezludnej dzielnicy-widma, porzuconej przez Greków w latach siedemdziesiątych, kiedy miasto zajęli Turcy. Podupadłe hotele, puste domy mieszkalne, szkielety niewykończonych budynków czekające na swych prawowitych właścicieli. Według wiążącej konwencji Turcy nie mają prawa do tego terenu. Teraz zobaczyliśmy Famagustę po raz drugi. Obwieziono nas po willowej dzielnicy, niegdyś zamieszkałej przez Anglików, gdzie domki i ogródki nadal były zadbane.

Następnie udaliśmy się w kierunku murów obronnych otaczających stare miasto. Strome schody wiodły na niewielki dziedziniec z niezbyt inspirującym widokiem na port handlowy. Lunch zjedliśmy w cukierni, gdzie podawano także proste, ciepłe dania. Wybór nasz padł na börek, rodzaj podłużnego, nadziewanego placka. Zapytałam mówiącego słabo po angielsku kelnera, czy podają go na zimno czy na ciepło i nie dostałam wiążącej odpowiedzi. Ale po niespełna minucie börek pojawił się na stole, gorący i pokrojony na kilka części.

Zmęczeni i głodni dotarliśmy do hotelu późnym wieczorem. W holu tłoczyli się nowoprzybyli goście, a do jedynej, niewielkiej windy, mieszczącej dwie osoby i walizkę, ustawiła się długa kolejka. Małżonek został na dole z bagażem, podczas kiedy ja weszłam po schodach na piętro taszcząc podręczną torbę. Pokój był elegancki, ale niepraktycznie umeblowany. Dostęp do tarasu blokował szklany stolik i dwa ciężkie fotele. W łazience, po postawieniu kosmetyczki przy umywalce zabrakło miejsca na rozstawienie kosmetyków. Odświeżyliśmy się po podróży i zeszliśmy do restauracji, gdzie panował szum i gwar. Bufet oferował nieco więcej potraw, ciepłe danie wydzielał kuchcik. Najsmaczniejsza była jednak zupa pomidorowa i zimne piwo.

Następnego ranka nie było czasu na poznanie otoczenia. Po wczesnym śniadaniu wyruszyliśmy w drogę do leżącej w górach wioski Bellapaix słynącej z malowniczych ruin gotyckiego klasztoru. Klasztor przechodził z rąk do rąk, a budynki z czasem popadły w ruinę. Częściowo zachował się krużganek, refektarz i oraz kaplica z ikonostazis. Klasztor służył okresowo jako szpital, a obecnie jest miejscem muzealnym. Kawiarnia na placu leży w cieniu wielkiej morwy zwanej Drzewem Lenistwa. Pod tym drzewem angielski pisarz Lawrence Durell pracował nad powieścią „Gorzkie cytryny Cypru”, dowcipną, pełną ciepła opowieścią o wyspie i jej mieszkańcach. Pisarz mieszkał tam przez trzy lata jako przedstawiciel brytyjskiej administracji. Pobyt nie był więc wyłącznie romantycznym „widzimisię” autora poszukującego urokliwego, inspirującego do pisania zakątka na świecie. Mimo pozornie przyjaznego stosunku mieszkańców do Anglików powoli nastąpiło zaognienie sytuacji, co doprowadziło do skrytobójczych zabójstw. Nie znałam przedtem ani autora, ani książki. Natomiast dużą sympatią darzyłam jego brata, Geralda Durella, również pisarza, miłośnika zwierząt i założyciela zoo na wyspie Jersey, który pijąc bez umiaru niechlubnie zakończył karierę umierając na marskość wątroby.

Następnym punktem programu okazała się wizyta w leżącym na uboczu centrum jubilerskim, czyli u kolejnego sponsora naszej wycieczki. Logistyka dojazdów autokarem nieco szwankowała. Jechaliśmy tymi samymi drogami, rozpoznawałam wielokrotnie mijany meczet z czterema minaretami, budynki uniwersyteckie i inne punkty orientacyjne. Oglądanie biżuterii trwało długo i było, przynajmniej dla mnie, mało stymulujące. Nie należę do kobiet, u których kilkukaratowy brylant budzi dreszcz emocji. Bardziej cenię wzornictwo niż ilość karatów i dlatego wolę ciekawe wyroby ze srebra. Jedyną nowością podczas wizyty była demonstracja tanzanitu, błękitnego kamienia szlachetnego, występującego wyłącznie w Tanzanii.

Z centrum jubilerskiego zawieziono nas do fabryki wyrobów ze skóry, kolejnego sponsora. Wizytę rozpoczął pokaz mody, głównie skórzanych kurtek, które można nosić na prawej i na lewej stronie. Jakość wyrobów produkowanych dla markowych domów mody była imponująca. Ceny w euro nie prowokowały do zakupu skórzanej odzieży. Wizyta przeciągała się. Była pora lunchu, a w przylegającej do fabryki kawiarni sprzedawano głównie słodkie wypieki.

Po dłuższym oczekiwaniu autokar zawiózł nas, zniecierpliwionych i lekko głodnych, do Kyrenii, po Nikozji i Famaguście trzeciego co do wielkości miasta Północnego Cypru. Kyrenia znana jest z bizantyjskiej twierdzy leżącej w porcie. Mury twierdzy kryły w sobie dwa muzea, jedno z najstarszym na świecie wrakiem łodzi i ładunkiem amfor, a drugie – muzeum inkwizycji, prezentujące narzędzia tortur oraz gipsowe ofiary z umęczonymi ciałami i ustami rozwartymi w niemym krzyku. W głębokiej studni obnażony mężczyzna wznosił ręce prosząc o litość czy przywołując pomoc. Przy studni z zamęczoną dziewicą o alabastrowym ciele i nagim biuście ustawiła się długa kolejka.

Wreszcie nadszedł czas, aby się posilić. W restauracji z widokiem na port jachtowy zamówiliśmy ulubione calamares, piwo i kieliszek białego wina. Zwiedzanie było w tym dniu zakończone. Nareszcie mogliśmy się odprężyć.

Nastąpiły pewne zmiany w programie wycieczki i następne dwa dni przeznaczono na rekreację. Wprawdzie namawiano na wzięcie udziału w nadprogramowych atrakcjach, wyprawie w góry Pentadaktylos i folklorystycznym wieczorze, ale kąpiele morskie i plażowanie wydały się bardziej kuszące. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy następnego ranka niebo pokryte było ołowianymi chmurami, a z dala dochodził odgłos grzmotów. Zbliżała się burza. W drugim hotelu należącym do tego samego rekreacyjnego założenia mieściła się siłownia, SPA i jacuzzi, z których wszyscy goście mogli bezpłatnie korzystać. Postanowiliśmy przeczekać burzę w jacuzzi. Po raz drugi spotkało nas rozczarowanie, jacuzzi było ledwo letnie. Zimne bąbelki akceptuję wyłącznie w formie szampana. Gorące jacuzzi i podgrzewane baseny są rzadkością w zachodniej Europie. 

Koło południa zaczęło się przejaśniać. Natychmiast udaliśmy się na plażę. Hotel leżał na niewielkim wzniesieniu, po drodze mijaliśmy ogromny basen. Personel uwijał się wokół usuwając ślady deszczu. Droga na plażę prowadziła przez zadaszony plażowy barek. Niewielką, lekko sfalowana zatoczkę otaczały malownicze skały. Dwukrotnie zażyliśmy kąpieli w zadziwiająco ciepłej wodzie. Słońce raz po raz wychylało się zza chmur, ale nie wystarczyło, aby nadać koloru naszym bladym ciałom. Następnego dnia morze było spokojne.

Ostatni dzień pobytu na Cyprze Północnym, w środku nocy mieliśmy lecieć z powrotem do Szwecji. Dane nam było zdrzemnąć się dwie godziny po kolacji. Przed odjazdem wydawano w restauracji kanapki na drogę i częstowano kawą. Na lotnisku byliśmy świadkami dramatycznej sceny. Znajoma para, stojąca kilka kroków za nami w kolejce do kontroli, nie mogła znaleźć paszportów, kart kredytowych i pieniędzy. Żona raz po raz bezradnie kontrolowała zawartość torebki. „Okradli nas!” – wykrzyknęła. Bez paszportów nie mogli opuścić Cypru. Sytuacja była niewesoła. Para udała się na stronę z telefonem komórkowym w ręku, aż zniknęła z pola widzenia. Na kilka minut przed odlotem samolotu z ulgą ujrzeliśmy parę przy bramce wyjściowej. Okazało się, że nie zostali okradzeni tylko zapomnieli wyjąć dokumentów i pieniędzy ukrytych w tajemniczym schowku hotelowego pokoju. Udało im się dodzwonić do hotelu i wyjaśnić, gdzie leżał schowek a hotel wysłał natychmiast wszystko taksówką na lotnisko. Incydent zakończył się szczęśliwie a my wróciliśmy z ogromnym ładunkiem wrażeń, zadowoleni i bogatsi w nowe doświadczenia, ale bez śladu opalenizny na twarzach.

Tekst i zdjęcia – Teresa Urban
2020

O autorce

Teresa Urban pochodzi z Warszawy. Z zawodu jest mikrobiologiem. W roku 1967 wyjechała do Sztokholmu, gdzie już wcześniej osiedlił się jej przyszły mąż. W tymże roku pobrali się. Początkowo pracowała w Państwowym Laboratorium Bakteriologicznym, a następnie w szpitalnych laboratoriach klinicznych. Zajmowała się diagnostyką bakteriologiczną i pracą naukową. Po zrobieniu doktoratu w Karolinska Institutet została zatrudniona przy kontroli leków jako kierowniczka pracowni mikrobiologicznej w laboratorium farmaceutycznym „Apoteksbolaget”. Opublikowała szereg artykułow naukowych i popularnonaukowych z dziedziny mikrobiologii, w języku angielskim, szwedzkim, a nawet po polsku.

Po przejściu na emeryturę zajęła się pisaniem wspomnień, nowelek i wierszy. W roku 2010 wydała swą pierwszą dwujęzyczną (polsko-szwedzką) książkę w formie elektronicznej: Dino i inne opowiadania będącą zbiorem tekstów, których wiekszość inspirowana była osobistymi przeżyciami i wspomnieniami z licznych podróży. Kilka humorystycznych opowiadań oraz wierszy zostało opublikowanych na łamach czasopism, polskich i szwedzkich. Jest współautorką antologii o Ani z Zielonego Wzgórza, wydanej przez Uniwersytet w Uppsali w roku 2009 z okazji konferencji poświęconej L.M. Montgomery. W roku 2011 ukazała się kolejna książka, tym razem w wersji tradycyjnej, zatytułowana Moja Jurata, będąca hołdem złożonym ukochanej Juracie w jubileuszowym osiemdziesiątym roku jej istnienia. Są to młodzieńcze wspomnienia z wakacji z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego stulecia.

W 2012 pojawiła się następna książka „Ja i inne małpy”. Zbiór tekstów o różnym charakterze: opowiadania sensacyjne, eseje humorystyczno-satyryczne, opo­wieści o zwierzętach i reportaże z podróży. Większość opowiadań to wierne opisy własnych przeżyć, bez upiększeń i sztucznej dramaturgii. Jedynym wyjątkiem są no­wele sensacyjne stanowiące fikcję literacką, ale i one zainspirowane są doświadczeniami zdo­bytymi w czasie zagranicznych podróży: niebezpieczny wentylator w hotelowym pokoju na Menorce, gwiżdżący ptak w plażowej restauracji na wyspie Phuket czy rejsy wycie­cz­kowymi statkami po Karaibach w połączeniu z notatką w prasie o liście pasażerów zagi­nio­nych w niewytłumaczalny sposób podczas morskich podróży. Książka dostępna jest w księgarniach wysyłkowych.