Kredyt hipoteczny, zaręczyny, 160 h w Baldur’s Gate 3 i nowotwór złośliwy. Co rozsądniejsi ludzie planują sobie zaliczenie kolejnych punktów z powyższej listy na całe lata albo nawet i dekady, natomiast ja odhaczyłem wszystkie w ciągu jednego roku.
Madryt zamiast Trynidadu
Cała historia podróży zaczyna się na pewnym zielonym fotelu, na którym sączyłem przez kroplówkę wyjątkowo niekorzystną dla włosów chemię. Znajdując się w takiej sytuacji ludzie często zaczynają rozmyślać i zadawać sobie trudne pytania: co chciałbym w życiu osiągnąć? Co zobaczyć? Gdzie jadłem najlepszego kebaba? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest w moim wypadku o tyle jasna, co niesatysfakcjonująca, bo Shakira uparcie nie odpisuje na moje wiadomości na Facebooku, a tym samym zmniejsza do zera szanse na udaną randkę. Rozwiązanie trzeciej zagadki jest równie jasne, choć z kolei nostalgiczne, bo nigdzie ten turecki specjał nie smakował tak, jak w podziemiach Dworca Zachodniego w Warszawie gdzieś w okolicach roku 2007. Budka została, chyba część pracowników również, ale smak zaginął gdzieś na przestrzeni lat, bo kiedyś to były czasy, a obecnie – jak powszechnie wiadomo – czasów nie ma. Tym samym najbardziej perspektywicznie przedstawiała się odpowiedź na drugie pytanie, bo w tej kwestii zdecydowanie najwyżej na liście moich podróżniczych marzeń był ponowny wyjazd na Karaiby.
Madryt
Poranek w Madrycie przywitał nas jednak bardzo miło, bo pełnym słońcem, przyjemną temperaturą i akceptowalnym kursem wymiany EUR/PLN. Na Polakach wrażenie robiła też bardzo rozbudowana sieć metra hiszpańskiej stolicy, która sama posiada więcej linii, niż wszystkie 1013 miast w Polsce razem wziętych.
Trzeba jednak przyznać, że jest to miasto wręcz stworzone na krótki city break – z piękną architekturą, dobrą kuchnią i licznymi barami. Zasilony pięknymi widokami oraz przywiezioną z Polski kanapką z jajkiem (zamienioną nieco później na tradycyjną kanapkę z kalmarami), cały dzień szwendałem się po Madrycie w poszukiwaniu lokalnych atrakcji. Wraz z moją partnerką tego dnia przedreptaliśmy prawie 23 km, co jak na 3 h snu poprzedniej nocy oraz status pacjenta onkologicznego wydaje mi się wystarczającą rekomendacją, że w mieście jest co zobaczyć.
Zdjęcia samych kamienic spokojnie mogłyby zapełnić album poświęcony światowemu dziedzictwu UNESCO, a w mieście nie brak przecież innych zabytków z prawdziwego zdarzenia. Jedną z licznych ciekawostek jest choćby umiejscowiona w centrum … egipska świątynia z II w. p n. e. Co przy tym wyjątkowe w Europie, wspomniana budowla nie została skradziona z Egiptu, a stanowi podarunek (i to bynajmniej nie od Wielkiej Brytanii) za pomoc udzieloną przez Hiszpanię w ratowaniu świątyń podczas budowy Wielkiej Tamy Asuańskiej. Zaskakująco przedstawia się również katedra w Madrycie, którą – poza wartościami duchowymi, ocenianymi indywidualnie – warto odwiedzić dla tamtejszych witraży. Wykonane zostały one w stylu przypominającym mieszankę kubizmu i art-deco, ale nigdzie nie mogę znaleźć informacji o inspiracji ich twórców wskazanymi prądami w sztuce. Najprawdopodobniej oznacza to, że są one po prostu ładne, a ja jestem wyjątkowym ignorantem artystycznym.
Znajomości tematu nie mogę sobie natomiast odmówić w kwestii stanowiącej wkład Hiszpanów w niematerialny dorobek ludzkości, czyli kulturze barowej. Według niektórych źródeł Hiszpania posiada najwięcej barów na mieszkańca w Europie, natomiast wszyscy badacze nocnego życia są zgodni, że wizyty w lokalach serwujących tapas i piwo stanowią nieodłączny element kultury mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego. Rola barów w tamtejszym społeczeństwie wykracza jednak daleko poza przyziemne kwestie gastronomiczne. Zgodnie z często cytowanymi statystykami (choć rzadko posiadającymi konkretne źródło), 2/3 Hiszpanów zna imię kelnera ze swojego ulubionego baru, a 30% zostawiłoby mu klucze do domu podczas dłuższego wyjazdu. Nie ulega przy tym wątpliwości, że bary w Madrycie wyglądają przepięknie i gdybym tylko mógł, to chętnie przepiłbym w nich znaczną część swoich oszczędności.
Segovia
Następnego dnia wstaliśmy rano i wybraliśmy się na zwiedzanie Segowii, położonej ok. 90 km od Madrytu. W tym wypadku jednak łatwiej było powiedzieć, niż zrobić, bo hiszpański transport publiczny pokonał nas przez nokaut już w pierwszej rundzie. W teorii pomiędzy Madrytem a Segowią kursują pociągi (zarówno superszybkie jak i hm, zbliżone do polskich standardów), a bilety można wygodnie kupić w kasie, automacie lub przez Internet. Tyle teorii, bo w praktyce nawet podróże po Azji nie sprawiły nam tyle trudności, co usługi hiszpańskiego przewoźnika narodowego. Podczas całego wyjazdu doświadczyliśmy m.in. znikających i pojawiających się połączeń w rozkładzie, niespodziewanych przesiadek na trasie, cen zmieniających się w ciągu kilku minut czy peronów wskazywanych dopiero na 3 minut przed odjazdem pociągu. Początkowo zwalałem nasze trudności na nieznajomość pewnych subtelności krajowych kolei, ale chaotycznie biegający po dworcu Hiszpanie pozwolili mi przypuszczać, że może być to głębszy problem.
Położenie miasta u podnóża gór, na wysokości 1000 m n. p. m. zdecydowanie ochładza miejscowy klimat. Dla rozgrzania się ruszyliśmy na zwiedzanie starego miasta, które choć niewielkich rozmiarów, to jednak zasłużenie znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Główną wizytówką Segowii stanowi przede wszystkim świetnie zachowany rzymski akwedukt, z którym związana jest pouczająca legenda. Otóż dawno temu, pewna mała dziewczynka z Segowii bardzo narzekała na konieczność chodzenia po wodę do oddalonego od miasta źródła. Zaklinała się, że zrobiłaby wszystko, aby tylko uniknąć tej przykrej konieczności i mieć dostęp do bieżącej wody w każdej chwili. Jej próśb wysłuchał podejrzany wędrowiec, który w zamian za spełnienie życzenia zażądał duszy dziewczynki. Młoda dama, bez zbędnego zastanawiania się (jak to do tej pory robi młodzież próbująca uniknąć obowiązków domowych) zgodziła się na propozycję nieznajomego. Szemrany typ okazał się być diabłem i niezwłocznie przystąpił do budowy akweduktu. Po odkryciu prawdziwej tożsamości świeżo upieczonego nabywcy swojej duszy, dziewczynka zaczęła się gorąco modlić do Boga o zerwanie zawartej umowy ze względu na wprowadzenie konsumenta w błąd i inne klauzule abuzywne. Bóg wysłuchał próśb młodej Segowianki, posłał diabła w diabły, a mieszkańcy dokończyli budowę akweduktu.
Zapytacie zapewne, jaki morał płynie z tej historii? Otóż są aż dwa. Po pierwsze – warto docenić bieżącą wodę w kranie, bo w dzisiejszych czasach nie musimy sprzedawać duszy pracownikom MPWiK za dostarczenie jej do naszego domu. Po drugie – warto zbudować w mieście starożytny akwedukt, bo dzięki niemu kolejne pokolenia będą mogły żyć dostatnio z turystów nawet w niewielkim miasteczku. Budowla stoi po dziś dzień w samym centrum Segowii i to w bardzo dobrym stanie, co jest dość imponującym wynikiem jak na obiekt liczący sobie ponad 2 tysiące lat, wykonany w dodatku bez żadnej zaprawy pomiędzy kamiennymi blokami.
Do obowiązkowych punktów wycieczki należą również katedra i alcázar, obie budowle posiadające zarówno niewątpliwy urok, jak i wartość historyczną. Wizytę w katedrze jednak odpuściliśmy, bo według przewodnika “wspaniale chroni przed upałem panującym na zewnątrz”. Biorąc pod uwagę zawrotne 8 stopni Celsjusza oraz lekko napięty harmonogram, ograniczyliśmy się do podziwiania jej walorów zewnętrznych.
Byliśmy za to mniej oporni na uroki alcázaru i w tym wypadku kupiliśmy wejściówki do środka. Przy okazji odwiedzin kasy biletowej zauważyliśmy też interesujące zjawisko – dokonanie najzwyklejszej transakcji zajmuje Hiszpanom mnóstwo czasu. Kilkukrotnie w różnych kolejkach spotykaliśmy się z tym samym schematem, w którym miejscowi na początku opowiadają sprzedawcy historię swojego życia, potem zadają dziesiątki pytań, rozwodzą się nad płaceniem i odchodzą z dokładnie takim samym biletem, jaki my nabywamy w 30 sekund. Z jednej strony to dobrze świadczy o ich otwartości, ale aż boję wyobrazić sobie, jaki hałas i chaos panują tu w kolejkach do lekarza. Sam alcázar okazał się przy tym zdecydowanie bardziej interesujący z zewnątrz niż po bliższym poznaniu. O ile jeszcze pokoje królewskie wzbudziły w nas pewne zaciekawienie, to już znajdujące się w drugim skrzydle skromne muzeum artylerii skłoniło moją partnerkę do przeglądania dotychczas wykonanych zdjęć. Trochę szkoda, bo sam budynek prezentuje się na tyle imponująco, że zainspirował Walta Disneya do stworzenia swojego charakterystycznego logo z bajkowym zamkiem. Czym obecnie inspiruje się The Walt Disney Company przy wymyślaniu swoich najnowszych dzieł nie wiem, ale z całą pewnością nie ma to nic wspólnego z hiszpańskimi pałacami.
Po wyjściu z alcázaru pogoda nagle zmieniła się nie do poznania. Temperatura spadła jeszcze bliżej 0, a na dworze rozpętała się prawdziwa… burza śnieżna. Po jakiś dwóch godzinach spędzonych nad kolejnymi kubkami gorącej herbaty wyszliśmy na ulicę, gdzie zalegała kilkunastocentymetrowa warstwa topiącego się śniegu. Dalsze zwiedzanie miasteczka było praktycznie niemożliwe, bo brak sprawnego systemu odprowadzania wody sprawił, że wszystkie place zamieniły się w małe jeziorka. Dodatkowo widok białego puchu (lub nawet jego pozostałości) wzbudził ogromne emocje w Hiszpanach, którzy masowo rzucili się do toczenia bitew na śnieżki albo lepienia bałwanów. O ile też miejscowi z zasady poruszają się ulicami bardzo powoli, tak pod wpływem niecodziennych warunków atmosferycznych zaczęli chodzić z prędkością budowy elektrowni atomowej w Polsce. To w zasadzie dość zabawne, że w mieście dysponującym rzymskim akweduktem i całą masą średniowiecznych zabytków, największym zainteresowaniem turystów cieszyła się woda w stanie stałym. Zadowoleni z dnia, choć nieco przemoczeni, wybraliśmy się w końcu w podróż powrotną do Madrytu.
Cuenca
Miasto jest mniej popularną destynacją podróżniczą. Całkiem bezzasadnie, bo samo stare miasto jest równie pięknie położone, choć faktycznie brakuje mu akweduktu. Marzec, chłód i deszczowa pogoda sprawiły jednak, że podczas naszego pobytu w Cuence nie spotkaliśmy nie tylko Japończyków z aparatami, ale w zasadzie żadnych innych turystów. Dzięki temu mogliśmy spacerować ulicami tej przyjemnej miejscowości w spokoju i jedynie lekko szczękając zębami.
Wielowiekowa historia Cuenci wraz z jej historycznymi zabudowaniami również została doceniona przez UNESCO i wciągnięta na wspomnianą już wcześniej listę światowego dziedzictwa. Choć uznanie zyskało całe stare miasto, to jego szczególnie rozpoznawalnym symbolem są tzw. zwisające domy, z których jedynie trzy dotrwały do naszej wizyty w trzeciej dekadzie XXI wieku. Ich zdjęcia znajdują się chyba w każdym przewodniku po Hiszpanii, aczkolwiek my zbytnio nie zrozumieliśmy ich fenomenu. Komuś wychowanemu w czasach współczesnych wspomniane zwisające nad przepaścią domy przypominają … zwykłe mieszkania z balkonami. Dość dużymi, to prawda, a w jednym wypadku nawet trzypiętrowymi, ale nadal mieszczącymi się w definicji “balkonu”. Może jest to jakiś pomysł, aby zaprosić specjalistów UNESCO na dowolne osiedle w Polsce i przedstawić im osiągnięcia krajowej myśli deweloperskiej, chociaż istnieje ryzyko, że większe wrażenie od powszechności balkonów mógłby na nich wywrzeć pomysł mikroapartamentów po 5 000 EUR za metr.
Swoją drogą, w kategorii zabytków na liście dziedzictwa UNESCO przegrywamy z Hiszpanią 49 do 17. Proporcja wyniku jest zaskakująco podobna do bilansu bramek w rozgrywkach męskich reprezentacji piłki nożnej pomiędzy tymi dwoma krajami, wynoszącego 9 do 28 (zgadnijcie na czyją korzyść). W przypadku futbolu nie możemy się jednak usprawiedliwiać historyczną nieobecnością na naszych ziemiach Imperium Rzymskiego i Maurów, choć na pewno jakieś logiczne wytłumaczenie da się znaleźć.
Skoro już jesteśmy przy piłce nożnej, to będąc w Hiszpanii zwyczajnie nie wypada nie zobaczyć jakiegoś meczu na żywo. Wszak podczas naszej krótkiej podróży odwiedziliśmy m.in. Madryt i Walencję, a więc siedziby aż czterech klubów z La Liga. Nic więc dziwnego, że w niedzielne popołudnie wybraliśmy się na stadion zobaczyć zmagania pomiędzy UB Conquense i CD Marchamalo.
Oba zespoły grają w 18 grupie hiszpańskiej Tercera Federación, czyli na piątym poziomie rozgrywkowym tamtejszego futbolu. W tabeli zdecydowanie przewodzili gospodarze, zajmując pierwszą lokatę z niezłym dorobkiem punktowym, ale tylko amator zlekceważyłby zawsze groźne CD Marchomalo. No dobra, może i takie lekceważenie czasami miewa miejsce, bo 5 liga posiada status tylko (i aż) półprofesjonalnej. Muszę jednak przyznać, że spotkanie poziomiem nie ustępowało w niczym polskiej 1 Lidze, a momentami nawet gotów byłbym polecić do dalszej obserwacji kilku co mniej otyłych zawodników działaczom rodzimych zespołów piłkarskich.
Złego słowa nie mogę powiedzieć też o organizacji samego spotkania. La Fuensanta Stadium położony jest niedaleko od starego miasta Cuenci, w strategicznej bliskości otwartych w niedzielę sklepów spożywczych. Niestety, nie udało się w nich nabyć żadnej pirotechniki, więc zaopatrzeni wyłącznie w puszki hiszpańskiego lagera udaliśmy się na arenę dzisiejszych zmagań sportowych. Na miejscu stanęliśmy przed kluczowym wyborem – droższych (15 EUR) biletów na trybunę VIP, czy tańszych (10 EUR) na trybunę o umiarkowanym standardzie. Nauczeni doświadczeniem, że tańsze bilety oznaczają zwykle sektor ultrasów, wybraliśmy właśnie bardziej ekonomiczną wersję wejściówek. Nasze przypuszczenia okazały się trafne, bo ochroniarz wskazał nam trybunę za bramką gospodarzy, w dodatku wyjątkowo tego dnia nasłonecznioną. W szczytowym momencie spotkania naliczyłem na stadionie ok. 150-200 widzów, w tym 5 ultrasów, bęben, panią kasjerkę, kilka dzieciaków na hulajnogach i prawdopodobnie 2 miejscowych amatorów spożywania sangrii w przemysłowych ilościach. Trybuny żywiołowo reagowały na poczynania graczy, choć jak się po chwili okazało, kibice gospodarzy i gości (nieliczni, ale jednak) siedzieli obok siebie. Muszę też przyznać, że widok fanów zachodnich klubów sportowych wspólnie oglądających mecze zawsze zmusza mnie do refleksji. Najwyraźniej podczas takich spotkań istnieje przestrzeń do rozmowy na temat wspólnych zainteresowań, natomiast w naszym kręgu kulturowym trzeba trzymać się haseł “Tęcza Augustów* albo śmierć” (*wstaw nazwę dowolnego klubu), “Nienawidzimy wszystkich” czy inne “Niech nas nienawidzą byle się nas bali”.
Piąte poziomy rozgrywkowy w Hiszpanii i w Polsce mają za to ze sobą zaskakująco wspólne preferencje żywnościowe kibiców. Najpopularniejszą przekąską na trybunach okazały się być swojskie nasiona słonecznika, których łupiny zdobiły zarówno same przejścia pomiędzy krzesełkami, jak i trawę za bramką gospodarczy. Z niepokojem zaobserwowałem jednak nieobecność napojów alkoholowych, przez co prze dłuższą chwilę wahaliśmy się z wyciągnięciem naszych lagerów z plecaka. Rozumiem, że Hiszpanie to z natury wesoły naród i niby można się bawić bez alkoholu, ale czy na pewno warto ryzykować na 5 lidze? Przyszło mi do głowy, że sukcesy iberyjskiej piłki nożnej mogą być związane faktem, że tutejsza publiczność (oraz sami zawodnicy i – aż strach pomyśleć – może nawet działacze) stronią od takich używek. Mój diabelski plan zademonstrowania Hiszpanom jak dobraną parą jest zimne piwko i sport, a tym samym długofalowe osłabienia całego poziomu La Liga, nie był jednak konieczny. Lokalsi najwidoczniej sami odkryli starożytną maksymę, że “nie ma futbolu bez alkoholu” i sączyli sobie drinki z eleganckich papierowych kubków do kawy. Po dłuższej chwili zlokalizowałem nawet punkt wydający wspomniane napoje, dumnie nazywany przez miejscowych barem, choć bliżej mu było do swojskiego określenia “kantorek”.
Wraz z opuszczeniem Cuenca następnego dnia zakończył się tułaczy etap naszego wyjazdu, a zaczęły się krótkie, lecz słoneczne (w końcu) wakacje w Walencji.
Walencja
Niby tylko godzina jazdy pociągiem dzieli Cuencę od Walencji, a człowiek po przyjeździe może poczuć się jak w innej strefie klimatycznej. Jest to przy tym dobrze wykorzystana “godzina jazdy”, bo pociąg przez ten czas pokonał około 200 km. Dość jednak powiedzieć, że na dworcu w Cuence ubrani byliśmy w kurtki i czapki, za to po wyjściu na pełne słońce w Walencji w sumie nic się w tej materii nie zmieniło, bo nie mieliśmy ich, gdzie schować. W ten sposób przez cztery dni wyjazdu zaliczyliśmy w Hiszpanii pogodowe cztery pory roku, a przed nami były jeszcze kolejne dwie doby. Wstępnie planowałem nazwanie kolejnych pór roku “wczesnym latem” oraz “Rechtsschutzversicherungsgesellschaften”, ale warunki atmosferyczne nie uległy już większej zmianie i moja kreatywność poszła na marne.
W Walencji zdecydowaliśmy się zatrzymać w dzielnicy położonej blisko plaży, za czym przemawiały dwa powody natury estetycznej. Po pierwsze – bliskość plaży, a po drugie – niższe ceny. Dzięki temu rozwiązaniu, gdy tylko naszła nas ochota, mogliśmy wybrać się na spacer po miejscowej marinie albo nadmorskim deptaku. Ta pierwsza, zgodnie ze swoją nazwą i przeznaczeniem, stanowiła przystań dla wszelkiego rodzaju łódek i luksusowych jachtów. Ich widok skłaniał mnie czasem do zastanowienia, jak wyglądałoby moje życie, gdybym jakimś cudem stał się posiadaczem jachtu oraz (jeszcze większym cudem) stać byłoby mnie na jego utrzymanie. Doszedłem jednak do wniosku, że wcale nie byłbym bardziej szczęśliwy, bo taka łódź sprawia pewnie od cholery problemów – na pewno nieprzyjemnie kołysze, OC jest drogie, a w dodatku ciągle trzeba organizować zakrapiane imprezy na morzu w towarzystwie lokalnych polityków i opalonych piękności. Życie pełne jest jednak przejawów elementarnej sprawiedliwości, więc niektórzy dostają od niego jacht, a inni raka.
Po zejściu na plażę i pobliski deptak odżyły za to we mnie wspomnienia z najlepszych wakacji w moim życiu. Miałem wtedy 14 lat i całe dnie spędzałem właśnie nad takim morzem, kradnąc samochody i strzelając do policjantów, dopóki mama nie zawołała mnie na obiad i musiałem wyłączyć GTA: Vice City. Szereg plaż miejskich w Walencji ciągnie się przez prawie 3 kilometry, a dodatkowo w najszerszym miejscu osiągają one ponad 130 metrów. Stwarza to kawał terenu do plażowania, choć na początku marca miłośników opalania spotkaliśmy niewielu, a jeszcze mniej osób zdecydowało się na wejście do wody. Na pustki nie można było jednak narzekać, bo nad brzegiem morza kwitło życie sportowe. Kiedyś wyobrażałem sobie, że mieszkając w takim miejscu na pewno też codziennie biegałbym wzdłuż deptaka albo trenował siatkówkę plażową. Dziś coraz częściej podejrzewam, że skończyłbym jako obwoźny sprzedawca ręczników.
Walencja posiada również opinię miasta idealnie przystosowanego dla rowerzystów. Ścieżek rowerowych jest mnóstwo, a miejscowi (i turyści) tłumnie korzystają z jednośladów. Na poznanie rowerowej strony miasta zabrakło nam jednak z jednego dnia, ale dla utrzymania kondycji i niskiego śladu węglowego poruszaliśmy się wyłącznie na własnych nogach i (rzadziej) komunikacją miejską. Chodząc po mieście słyszeliśmy za to bardzo często nasz rodzimy język, bo mieszanka dobrej pogody, bezpośrednich połączeń tanimi liniami oraz niskich cen nieruchomości powoli czynią z Walencji letni kurort dla polskiej klasy średniej. Polacy znajdują się już w TOP10 nacji najczęściej kupujących nieruchomości w Hiszpanii, a za nami plasują się m.in. Norwegowie, Chińczycy i Rosjanie. Naszą narodowy wynik podbija pewnie trochę rodzina Lewandowskich, ale i tak apartament na Półwyspie Iberyjskim powoli staje się współczesnym odpowiednikiem domku na Mazurach.
Kolejnego dnia udaliśmy się do centrum, aby nacieszyć oczy widokiem głównych zabytków Walencji. Po wyjściu na powierzchnię musiałem jednak sprawdzić, czy przypadkiem nie późni mi się kalendarz, bo miasto wyglądało jak szykujące się do Sylwestra. Na ulicach trwała jedna wielka fiesta, a połowa Hiszpanów radośnie sączyła sobie mniej lub bardziej schłodzone napoje wyskokowe. Miałem świadomość panujących w kraju problemów z bezrobociem, ale niemożliwe było, aby dosłownie nikt w mieście nie pracował w okolicach południa. Jak się szybko okazało, trafiliśmy akurat na część obchodów Las Fallas, czyli czegoś w rodzaju święta wiosny, które mieszkańcy Walencji świętują od 1 do 19 marca.
Nasza wizyta wypadła 5 marca, więc wydarzenie dopiero się rozkręcało i na ulicach brakowało jeszcze (podobno) charakterystycznych dla tego okresu kukieł, które palone są podczas wielkiego finału. Tego dnia głównym punktem programu miał być pokaz fajerwerków i pirotechniki, zaplanowany na godzinę 14:00 pod ratuszem. Jak przystało na szanujących się reporterów, zupełnie go przegapiliśmy, bo o tej porze delektowaliśmy się pierwszym piwkiem w pobliskim parku. Po 14:00 centrum zauważalnie opustoszało, a po klimacie fiesty zostały tylko wszechobecne puszki w koszach na śmieci. Zupełnie jakby Hiszpanie beztrosko wyszli z roboty na kilka godzin, wypili parę drinków, zobaczyli pirotechnikę, a po południu przypomnieli sobie o swoich obowiązkach. Sprawdziłem to później i faktycznie nic nie wskazywało, aby akurat 5 marca w Walencji obowiązywał dzień wolny od pracy. Fajnie, tak można żyć.
Postanowiliśmy jednak nie marnować tak ładnie rozpoczętego dnia i pozostaliśmy w klimacie fiesty. Wydaliśmy małą fortunę na wszystkie możliwe przekąski, a co jakiś czas pozwalałem sobie również na zamówienie czegoś rześkiego do picia. Piękna zabudowa Walencji, przyjemna pogoda i lekki szum w głowie stanowiły filary naszego planu zwiedzania, z którego zresztą byłem bardzo zadowolony. Dzień zakończyliśmy jeszcze obowiązkową paellą, po czym wróciliśmy do naszego mieszkania, aby spakować się przed jutrzejszym wylotem do kraju.
Kuchnia i przysmaki Hiszpanii
Krzysztof – All-Exclusive.pl
Więcej: https://all-exclusive.pl/hiszpania-2024/
Zapraszamy do przeczytania więcej artykułów Autora