– Nie ufajcie nikomu w Waranasi. Tu każdy będzie chciał na was zarobić– ostrzega wiozący nas właściciel rikszy. A po chwili dodaje:
– Ja nie jestem z Waranasi. Przyjechałem z Bengalu, z Kalkuty.
Dla wielu podróżników trafiających do Indii to najważniejszy cel na ich drodze. Magia tego miejsca fascynuje, zachwyca… Dla nas również wizyta w świętym mieście staje się jednym z najważniejszych momentów w tym kraju. Waranasi, jedno z siedmiu świętych miejsc hinduizmu, położone jest tu, gdzie do rzeki Ganges wpadają dwa strumienie, Varuna i Assi, których połączone nazwy dały imię temu miejscu. Codziennie przyciąga tysiące pielgrzymów przybywających tu aby modlić się, oczyścić z grzechów poprzez kąpiel w świętej rzece lub… umrzeć.
Hotel
Trafiamy tu nad ranem, po całonocnej podróży ze stolicy Indii, Dehli. Mamy szczęście, gdyż bez większego kłopotu udaje nam się zdobyć bilety z miejscami do leżenia. Indyjski wagon klasy sleeper to nie demon prędkości, ale podróż, choć wolna, jest jednocześnie niedroga. Za przejechanie ponad 500 kilometrów płacimy równowartość 10 dolarów. Warunki dalekie są od komfortowych, ale możemy przynajmniej wyciągnąć się na naszych leżankach. Wielu podróżnych nie stać nawet na ten luksus. Dla nich zostają miejsca siedzące. W wagonach najniższej klasy panuje potworny ścisk, na dwóch siedzeniach potrafi zmieścić się cała rodzina. Jeszcze mniej szczęścia mają stojący w przejściu. Nikt jednak nie narzeka, nawet ci, którzy muszą tłoczyć się w przedsionku lub wyglądać przez otwarte drzwi wagonu. Podróżowanie w takich koszmarnych, zdawałoby się, warunkach Hindusi przyjmują ze stoickim spokojem.
Na dworcu otaczają nas z miejsca kierowcy rowerowych riksz. Każdy proponuje zawiezienie nad rzekę lub znalezienie taniego pokoju. Z góry wiemy czym to pachnie. Duże miasta Indii pełne są naciągaczy, polujących na turystów i wożących ich do z góry upatrzonych hoteli. Prowizję którą za to dostają, właściciel po cichu dopisuje do naszego rachunku. Bez wahania odganiamy tłum jaki zgromadził się wokół. Udając, że świetnie wiemy dokąd iść, odchodzimy kilka przecznic i dopiero wtedy łapiemy rikszę w stronę Gangesu.
Słowa młodego mężczyzny okazały się prorocze i już w pobliżu rzeki materializuje się tuż obok miejscowy naganiacz. Zataczając wokół nas szerokie kręgi śledzi, do którego hotelu się udamy, by później wycisnąć kilka rupii od właściciela „za przyprowadzenie nas”. W twardych słowach każemy mu zniknąć, a po chwili kierujemy się do małego hoteliku. Przyjazne małżeństwo dysponuje zaledwie trzema pokojami dla gości, miejsce jest jednak ciche i czyste, a na tym nam właśnie zależy. Okno wychodzi na uliczkę, jedną z tysięcy jakie przecinają stare miasto oraz małą świątynię, którą opiekuje się mieszkająca poniżej rodzina. Dalej widać już wody Gangesu.
Kiedy rozglądamy się po niewielkim pokoju, uwagę przyciąga solidna siatka w oknie. Zbyt rzadka na moskitierę, zbyt wątła na kratę. Czyżby to przeciw złodziejom? Odpowiedź przychodzi szybko sama: na dachach okolicznych domów hasają dziesiątki małp. Dostanie się do naszego pokoju i zabranie z niego pożywienia lub czegoś cennego byłoby dla nich fraszką. Stada pawianów to codzienność w każdym indyjskim mieście.
O świcie
Wschody słońca w Waranasi to chwila magiczna. Właśnie wtedy na wodę wypływają dziesiątki łodzi. Wstajemy wcześnie, zanim pierwsze promienie brzasku rozświetlą miasto. Nad rzeką unosi się mgła, a na ghaty, długie schody ciągnące się wzdłuż Gangesu, schodzą pielgrzymi by zażyć rytualnej kąpieli. Kobiety i mężczyźni stoją nad brzegiem, szepczą święte formuły, po czym w ubraniach wchodzą do wody. Rytualnymi gestami nabierają jej w dłonie, po czym cali zanurzają się kilkukrotnie. Inni stają w skupieniu przy brzegu, napełniając niewielkie naczynia i modląc się, opróżniają je do rzeki.
Kąpiel w Gangesie oczyszcza z grzechów, zaś wizyta w Waranasi, zdaniem wierzących w reinkarnację Hindusów, usuwa złą karmę i pozwala odrodzić się w lepszym wcieleniu. Ten zaś, kto po śmierci zostanie spalony nad brzegami tej rzeki, osiągnie nirwanę, uwalniając swoją duszę z cyklu powtórnych narodzin. Ganges bowiem, to ziemskie ucieleśnienie Gangi, bogini oczyszczenia. I choć stężenie ścieków w wodzie jest niewyobrażalnie wysokie, wielu pije ją podczas takich ablucji. Na brzegu wierni gromadzą się przy małych aśramach, świątyniach bóstw, składając ofiary z ognia i wody, czasem także pożywienia.
Każdy pielgrzym, poza kąpielą w rzece, powinien udać się tak w sześciodniową wędrówkę wokół świętego miasta, drogą zwaną Panch Kosi. Prowadząca początkowo przez całą długość ghatów, okrąża ona Waranasi, wiodąc przez malowniczo położone wsie i małe świątynie. Nam, niestety, nie starczy na nią czasu. Może następnym razem…
Waranasi to tygiel w którym, mieszają się wszystkie aspekty życia. Nad brzegami Gangesu codziennie płoną stosy pogrzebowe, dwadzieścia metrów dalej grupa praczy energicznie czyści góry powierzonych im ubrań. W wąskich zaułkach tłumy bosych pielgrzymów przechodzą obok straganów handlarzy, wymijając krowy włóczące się po mieście.
Krowa to święte zwierzę hinduizmu, a te które żyją w Waranasi, cieszą się niczym nieskrepowaną wolnością. Wiele z nich przechadza się ciasnymi uliczkami, rozgrzebuje sterty śmieci w poszukiwaniu jedzenia lub wyleguje się pod ścianami domów. Tuż obok miejscowy handlarz rozstawia swój kram z warzywami, a kilka kroków dalej ubogi asceta modli się przy niewielkim aśramie. Na stopniach ghatów piętrzą się stosy drewna sprzedawanego rodzinom zmarłych, obok nich znaleźć można ozdobne tkaniny do owijania ciał. Pielgrzymi kąpią się w rzece, na brzegu kilku mężczyzn gra w krykieta, młodzi chłopcy puszczają latawce, tuż obok kobiety piorą swoje sari. Jaskrawe kolory suszących się strojów przyćmiewają wszystko wokół. O świcie, na stopniach wielkich schodów, sadhu czyli asceci, odprawiają swoje modły, mijani przez tłumy turystów. Małe dzieci biegają, próbując sprzedać nam małe lampiony z kwiatów. „Ganga pudża, Ganga pudża!” – krzyczą. Niektórzy kupują je za kilkadziesiąt rupii i puszczają na rzekę, by zapewnić sobie błogosławieństwo. Nad brzegiem Gangesu wszystko dzieje się jednocześnie. Być może nie ma w Indiach miejsca, w którym życie i śmierć byłyby tak widoczne i tak mocno ze sobą splecione.
Śmierć to także początek
A to właśnie śmierć jest w świętym mieście tym, co prędzej czy później się napotka. Pogrzeby są na porządku dziennym, a na brzegach Gangesu codziennie zapala się kilkaset stosów. Uliczkami prowadzącymi do rzeki co chwilę przechodzą kondukty śpiewające monotonną mantrę, dźwigające na bambusowych noszach ciała swoich bliskich. Jak wyjaśnia nam jeden z miejscowych, kobiety opłakują zmarłego na początku uroczystości pogrzebowej, potem ich lamenty mogłyby przeszkadzać w uroczystości. W zasadniczej ceremonii uczestniczą mężczyźni, którzy biorą ciało ułożone na noszach i niosą nad Ganges. Do spalenia ciała odważa się dokładnie 360 kg drewna. Gdy zmarły był zamożny, rodzina może ułożyć dla niego w specjalnym miejscu stos z drewna sandałowego, które wydziela podczas spalania przyjemny zapach.
Przed położeniem w płomienie, ciało moczy się w Gangesie. Jeszcze przed pogrzebem najstarszy syn zmarłej lub zmarłego strzyże włosy, pozostawiając jedynie mały kosmyk z tyłu głowy, ubiera biała szatę i idzie do pobliskiej świątyni po ogień. Okrąża z nim pięciokrotnie ciało rodzica, po czym podpala. Ogień płonie trzy godziny, a unoszący się z niego dym uwalnia dusze zmarłego jego doczesnej powłoki. To co zostaje trafia do rzeki. Twarze mężczyzn siedzących wokół stosu nie wyrażają cierpienia bądź żalu. Wierzą, że śmierć jest początkiem nowego życia.
W Waranasi znajdują się dwa ghaty pogrzebowe – Manikarnika przeznaczony jest wyłącznie dla hindusów, mniej popularny Harishchandra także dla chrześcijan, buddystów i wszystkich którzy zechcą być tu spaleni. Każdy kto zechce może przyjrzeć się ceremonii, ale fotografowanie w tych miejscach jest zabronione, przez wzgląd na rodziny żałobników. Nie każdy zmarły jest jednak poddawany kremacji. Sadhu, dzieci, kobiety w ciąży i ci, którzy zmarli od ukąszenia świętej kobry owijani są w całun, a ich ciała obciążane kamieniem. Potem łódź wywozi ich na środek rzeki i topi. W trakcie rejsu rzeką można czasem zobaczyć wyrzucone na brzeg niespalone resztki ciał. Nas to nie spotkało. Wędrując o świcie wzdłuż schodów, znaleźliśmy jednak na stopniach ludzką czaszkę, prawdopodobnie wyłowioną przez kogoś z rzeki. Przechodzący mijali ją obojętnie.
Przez cały dzień widać nad Gangesem ciała płonące na stosach i dym unoszący się znad ghatów. Po zachodzie słońca w ich miejscu zostaje jedynie mała kupka popiołu. W cieple wygasłych palenisk grzeją się bezpańskie psy, przesypiając chłodne noce. Nad ranem rodziny przynoszą kolejne ciała, a ogień płonie na nowo. Rytuał jest niezmiennie taki sam, od stuleci.
Mozaika religii i kultur
Od mieszkańców możemy usłyszeć, że miasto jest najstarszym zamieszkałym do dziś miejscem na Ziemi. Kryje się w tych słowach wiele przesady, choć dziś wiadomo już, że Waranasi jest jednym z najbardziej wiekowych miast w Indiach. Legenda mówi, że jego założycielem był sam bóg Sziwa. Poświęcona mu świątynia, jedna z najstarszych budowli w mieście, stoi nad rzeką. Łatwo ją rozpoznać dzięki wieżom, których dachy pokryto warstwą złota. Próżno jednak zaglądać do jej wnętrza – wstęp do niej mają wyłącznie wyznawcy hinduizmu. Miasto pełne jest jednak innych miejsc, nie mniej ciekawych. Choć istniejące od tysiącleci, Waranasi nie obfituje w zabytki, a większość domów i świątyń nie ma więcej niż 200 lat. Niemal wszystkie wcześniejsze budynki zostały zniszczone w trakcie najazdów muzułmańskich władców w XVII wieku. Wcześniej, przez kilkaset lat miasto, podobnie jak reszta kraju, pozostawało pod władzą dynastii Mogołów.
Nawet dziś, gdy zamieszkują je głównie wyznawcy hinduizmu, w Waranasi żywa jest islamska mniejszość, a poranny śpiew muezzina rozbrzmiewa o świcie z minaretu w meczecie Aurangzeba. Wielu muzułmanów zajmuje się do dziś wyrobem tradycyjnych tkanin, pracując w maleńkich, domowych warsztatach. Wiedza o rzemiośle przekazywana jest tu z ojca na syna. Prawdziwym królem wśród tutejszych tkanin jest ręcznie wyrabiany jedwab. O produkowanych z niego odświętnych sari, marzy przed ślubem każda Hinduska!
Miasto jest też, jak mówi tradycja, miejscem, w którym wygłosił swoje pierwsze kazanie Budda, dając początek nowej religii. Wydarzenie to upamiętnia obecnie masywna stupa, stojąca kilkanaście kilometrów za miastem.
Tradycja i komercja
Waranasi to także łodzie. Są wszędzie: na brzegach zaczynają i kończą bieg duże łodzie przewożące mieszkańców między brzegami, turyści i pielgrzymi wynajmują mniejsze, napędzane przez jednego wioślarza, by wypłynąć na środek świętej rzeki. Wieczorem, na pobliskim Man Mandir Ghat, odbywa się festiwal religijny. Tłumy wiernych kłębią się wokół kilku ołtarzy, przy których odprawiane są modły.
Życie w mieście tętni całą dobę. Z dala od rzeki gubimy się na długie godziny w plątaninie wąskich uliczek, wśród których czeka mnóstwo małych restauracji. Sprzedawcy serwują świeże, jeszcze gorące jedzenie. Tu spróbowac można wszystkiego, co ma do zaoferowania indyjska kuchnia – a różnorodność potraw jaka mamy do wyboru jest niezliczona! Kofta, samosy, smażone warzywa na wiele sposobów i różne rodzaje curry, wszystko to przyrządzane na oczach kupujących. Tym, którzy nie przywykli jeszcze do wypalających podniebienia przypraw, ulgę przyniesie miejscowy jogurt zwany lassi lub czaj czyli herbata, obowiązkowo podawana z mlekiem. W Waranasi spróbować można też kuchni muzułmańskiej i europejskiej. Ceny są na każda kieszeń, można więc – i warto! – skosztować jak najwięcej z tej niezwykłej mieszanki smaków.
Waranasi to wreszcie przybysze z Zachodu, zwabieni sławą miasta lub poszukujący duchowych wrażeń. Niestety, masowy ich napływ, tak jak w każdym miejscu którym zawładnęła turystyka, zabija powoli gościnność mieszkańców. Każdego dnia zaczepiają nas setki naciągaczy, zachwalających swoje sklepy, hotele lub proponujących przewiezienie łodzią. Słysząc co chwilę „Sir, boat?”, „Madam, boat?” przestaliśmy nawet odpowiadać na te zaczepki. Mury miasta opanowały tysiące reklam szkół jogi i medytacji, gabinetów masażu, hoteli i restauracji oferujących „continental breakfast”.
Po ghatach krążą też specjaliści od masażu. Scenariusz jest zawsze ten sam. Do obco wyglądającego człowieka podchodzi uśmiechnięty Hindus, pozdrawiający go tradycyjnym „Namaste!”. Gdy podać mu rękę przytrzymuje ją i ze słowami „Mister, masage!” zaczyna ją ugniatać, nie zważając na protesty. Oczywiście tylko po to, by po chwili zażądać wynagrodzenia. Sposoby na ich przegonienie są dwa. Pierwszym jest grzeczne odpowiedzenie „namaste” i złożenie dłoni na wysokości piersi, tak jak zwykli NAPRAWDĘ witać się Hindusi. Drugim, jest pozwolenie cwaniakowi na wymasowanie obu rąk i podziękowanie. Gdy naciągacz zażąda honorarium, należy odpowiedzieć stanowczo, że nie wspominał o żadnych pieniądzach i odejść. Będzie za nami szedł jeszcze chwilę, a potem zrezygnuje.
Największym jednak zaskoczeniem były natomiast propozycje handlarzy narkotyków. Kilkakrotnie stawał obok nas niepozorny mężczyzna półgłosem proponujący „Mister, haszysz, opium? Try and fly!“. Zanim, będąc w Waranasi, dacie się jednak namówić na tę nietypową propozycję pamiętajcie, że Wasz rozmówca może być policyjnym tajniakiem polującym na ofiary.
Nad brzegiem Gangesu nierzadkim widokiem są też przybysze z Europy lub Ameryki, w indyjskich szatach, medytujący lub składający ofiary w świątyniach. Wielu przybywa tu w poszukiwaniu duchowego oświecenia. Widok białych kobiet w sari i mężczyzn w pozycji kwiatu lotosu na ghatach nasuwa jednak pytanie: czy można tak po prostu stać się członkiem innej kultury? Niektórym się to udaje, u innych efekty tych starań bywają czasem zabawne. Wracając pewnego popołudnia do pokoju, ujrzeliśmy na stopniach ghatów Japonkę ubraną w sari, sztywne i szeleszczące jak folia. Niczym nie przypominało luźnej i miękkiej szaty, jaką noszą na co dzień indyjskie kobiety. Prawdopodobnie sprzedawca wcisnął jej tandetny wyrób przeznaczony dla turystów. Nic dziwnego, że wzbudzała śmiech Hindusów, którzy robili sobie z nią zdjęcia.
Warto wypłynąć nad rzekę, choć niekoniecznie o świcie i najlepiej z dala od uczęszczanych miejsc, położonych w północnej części miasta, w rejonie ghatu Manikarnika. Gdy wypłyniemy na wodę te same rzeczy i miejsca widać z zupełnie innej perspektywy. Koniecznie należy jednak uzgodnić z wioślarzem cenę takiego rejsu. Z naszym umówiliśmy się na dwugodzinną przejażdżkę wzdłuż schodzących do rzeki stopni. Już po jednej godzinie kazał nam jednak wysiąść, na dodatek żądając dwukrotnie wyższej kwoty niż umówiona. Przez kilka minut kłóciliśmy się stojąc na brzegu, zanim zrozumiał, że tym razem trafiła kosa na kamień.
Ale pomimo takich nieprzyjemnych chwil, Waranasi było i jest miejscem niezwykłym. Wystarczy wyjść o świcie na stopnie schodzące do rzeki i zobaczyć wiernych przybywających tu, by udzieliło się nam ich uniesienie. Warto stanąć nad brzegiem o wschodzie słońca i chłonąc atmosferę tego miejsca. Iść wzdłuż rzeki, by oddalić się tam, gdzie docierają nieliczni. Takie chwile uświadamiały nam w jak niezwykłym miejscu jesteśmy.
Pobyt w Waranasi to wspaniała szansa na zobaczenie Indii w pigułce. W mieście, gdzie granica między życiem i śmiercią staje się bardzo cienka, łatwiej zrozumieć ten kraj i zastanowić się nad kołem życia, którego uczestnikiem jest każdy z nas.
Informacje praktyczne:
Riksza rowerowa z okolic dworca nad rzekę to koszt około 60 rupii (ok. 1,5 dolara), najbliższe otoczenie Gangesu jest zamknięte dla wszelkiego ruchu kołowego; jeżeli rikszarz proponuje bardzo niską cenę, możecie być pewni, że zawiezie Was do z góry upatrzonego hotelu, w którym dostaje prowizję; rejs po rzece to koszt 50 rupii od osoby za godzinę; spaliśmy w Shiva Lodge; sympatyczny właściciel i jego rodzina, dość czyste miejsce położone nad rzeką koło Man Mandir Ghat; w sąsiedztwie bardzo sympatyczna i niedroga knajpka wegetariańska, oferuje świeże jedzenie indyjskie oraz chińskie i europejskie, korzystaliśmy z niej w okresie „adaptacji” do indyjskiego pożywienia; tłumy i wszechobecni naciągacze mogą być denerwujący, ale nie dajcie się zjeść nerwom, Waranasi to niezwykłe miejsce i warto poświęcić na jego poznanie minimum 3 dni.
Łukasz Supergan
2017