W studenckim klubie na Celetnej w Pradze siedzi grupa studentek. Dwie Japonki, Panamka, dwie Czeszki, Włoszka i Polka. Ile osób przy stole nie posługuje się płynnie językiem Husa? Jedna. Słowianka zza północnej granicy komunikuje się z pozostałymi w uniwersalnym narzeczu anglosaskim.

Chociaż bez problemu jest w stanie zrozumieć dyskusję, prowadzoną po czesku, z kruchymi podstawami gramatycznymi nie ryzykuje samodzielnego budowania zdań, nie chcąc narazić się na śmieszność.
 – Polskie poczucie śmieszności mnie zadziwia – mówi jedna z Czeszek, pochodząca z przygranicznego Cieszyna. – Macie mnóstwo kabaretów, programów satyrycznych, festiwali żartu, audycji z dowcipami… i ani krzty poczucia humoru na co dzień. Śmiech jest u was biletowany?

Na praskich ulicach można dziś spotkać ludzi z całego świata. I wcale niekoniecznie są to turyści. Dzięki programom mobilności studenckiej, rokrocznie do Pragi przybywają setki studentów, pragnących zrealizować semestr, rok czy nawet cały etap studiów nad Wełtawą. Restauracje dysponują przynajmniej trzema tłumaczeniami menu, a na rynku nieopodal dumnie wyprostowanego Husa stoją przewodnicy z jaskrawymi parasolkami, oferujący „free tours” w kilkunastu językach. Próżno jednak doszukiwać się napisów w języku polskim.                
– Nie rozumiem pretensji turystów z Polski o brak menu w waszym języku – mówi Vlasta, kelnerka. – Czy w Krakowie albo Zakopanem są karty po czesku?

26-letnia absolwentka szkoły gastronomicznej jednak nie ma o Polakach złego zdania. Słyszała, że często parodiują czeski, „dziecięcy” język. Słyszała o stereotypie Czecha-tchórza, ulegającego systemowi, w przeciwieństwie do szarżujących konno na czołgi ułanów. Słyszała o fenomenie polskiej sympatii do południowych sąsiadów.

Słyszała, ale nie spotkała. Kiedy studiując na międzynarodowym wydziale szło się po zajęciach wieczorem do pubu, rozrywką bywało parodiowanie co bardziej charakterystycznych akcentów. A szczególna miłość Polaków do Bohemii? W tym wieloetnicznym środowisku każdy miał naturę włóczęgi, a uczucie kreowały więcej kubki smakowe niż upodobania geograficzne.  

 Pierwsze skojarzenie z Polską? Wódka. I golonka, do przygotowania której zużyto, ku rozpaczy kolegi z Ołomuńca, dwa litry jasnego ležáka. 
-Czego nie może wybaczyć Polakom? 
– Inwazja w ’68? Wtedy mnie w planach jeszcze nie było! Nie, – krzywi się z niesmakiem i dezaprobatą, nalewając piwo do kufla – tylko nie rozumiem, jak możecie pić piwo bez piany. To obrzydliwe!
Pochodnia Tęcza

Listopad, 2013 rok. Wraz ze studentką z Brna, Haną, czekamy zziębnięte na tramwaj, patrząc w okna hotelu, w którym wiele lat temu powstać miała Księżniczka na ziarnku grochu Andersena. Hana, drobna, mysiowłosa, wygląda jak wyciągnięta z baśni o dziewczynce z zapałkami. Gdy od drobnego płomyka odpala papierosa, uśmiecha się z zakłopotaniem.
– To głupie, ale zawsze czuję się nieswojo, kiedy zapalam tu ogień – mówi cicho.

Stoimy na Placu Wacława, nieopodal miejsca, w którym przed ponad czterdziestoma latami, na protest przeciw sowieckiej okupacji Czechosłowacji i marazmowi społeczeństwa, samospalenia dokonali Jan Palach, a po nim Jan Zajíc. W tym samym miejscu, w 2003 roku, na schodach przed Muzeum Narodowym zapłonęła kolejna pochodnia: Zděnek Adamec, pozostawiając po sobie list, w którym potępił „tak zwaną demokrację” i rządy pieniądza.

Zamek w Pradze
Zamek w Pradze

– Żeby coś się u nas zmieniło, albo ktoś musi wypaść z okna, albo ktoś musi spłonąć – podsumowuje Hana naszą dyskusję, która sięgnęła daleko, aż do średniowiecznych Czech. W odpowiedzi napomykam o umiłowaniu przez polską naturę zbrojnych powstań i czynów straceńczych. Na pytanie, dlaczego w takim razie w Polsce nie było żadnych „pochodni”, mówię, że była, jedna. O czynie Ryszarda Siwca się jednak nie wspomina. Czyżby dawne państwo bez stosów niechętne było zabawom z ogniem?

Tydzień po tej rozmowie odbieram telefon od Hany. Pyta, czy orientuję się, o jakich rozruchach w Warszawie trąbią polskie media. Ze strzępków informacji, które od niej uzyskuję, rysuje mi się obraz płonącej stolicy; podpalone auta, zburzona ambasada rosyjska, przemarsz agresywnych tłumów. Dopiero po chwili spoglądam w kalendarz. I oddycham z ulgą. Jest 11 listopada. Polscy patrioci rozpoczęli świętowanie.

 Kiedy Hana, dowiaduje się, że uczestnicy w Marszu Niepodległości podpalili kwiatową tęczę na placu Zbawiciela, nie oburza się, przekonana, że to jakiś jednorazowy, niespotykany akt wandalizmu. Oczy jej robią się okrągłe, gdy stwierdzam, że takiego powrotu tramwajem, kiedy bez skrępowania siedziała na kolanach swojej dziewczyny, przytulona do niej, gawędząc wesoło z nieznajomą, emerytowaną Czeszką o przepisie na zupę gulaszową, nie jestem w stanie sobie w Polsce wyobrazić.

W czasie, gdy w Warszawie dopalały się resztki tęczowej konstrukcji, w Pradze trwał festiwal Mezipatra. Odbywający się od 2000 roku festiwal filmowy poświęcony jest kinu, poruszającemu tematy społeczności LGBTQ. W roku 2006 patronat nad wydarzeniem objął Václav Havel. Przez dwa tygodnie w praskich kinach studyjnych i wybranych kawiarniach odbywają się pokazy filmów, dyskusje i imprezy. Legitymowanie się z gości w sypialni przed wejściem nie jest wymagane.

W parę godzin później siedzimy w kawiarni. Młode małżeństwo zamawia piwo przy stoliku obok nas. Kilkuletnia dziewczynka, śmiejąc się głośno, podbiega do barmana, który bierze ją na ręce i całuje w policzek.
– A za rękę? Mogłabym spacerować z Lenką, trzymając ją za rękę?

Milczę. Patrzę, jak do barmana podchodzi inny mężczyzna, głaszcząc dziewczynkę po głowie. Po chwili nie mniej czułym gestem obdarza barmana, mówiąc mu coś do ucha.
– Tłumaczyli, że kościół na placu był pierwszy. I to on ma tam pierwszeństwo.

Za moimi plecami, w oknie kawiarni, wisi tęczowa flaga. Przez kolorowy materiał widać jednak, co dzieje się na zewnątrz. Po drugiej stronie ulicy jakaś para fotografuje się przed niepozornym, jakby wciśniętym między dwa inne budynki, romańskim kościołem.

 Uprzedzić Hollywood

Na drugim roku studiów środkowoeuropejskich liczebność grupy – cztery osoby w porywach i wykładowczyni – uczęszczającej na konwersatorium z historii literatury czeskiej sprzyjała nie tylko czechofilskim projektom, lecz również pewnej rytualizacji samych zajęć. Do obowiązkowych elementów cotygodniowego ceremoniału należała zwłaszcza prezentacja jakiejkolwiek książki, byle wydanej w Czechach. Raz była to najnowsza Babička Boženy Němcovej, innym razem stare wydanie legend czeskich pióra Aloisa Jiráska czy urzekające Povídky malostranské Nerudy. Niezależnie jednak od daty wydruku, autora i gatunku, obcowaniu z nabytkiem zawsze towarzyszyło westchnienie unisono czterech głosów, mruczących zgodnie: „W Polsce to by tak tego nie wydali…”.

Podczas swojego pierwszego, półrocznego pobytu na stypendium w Pradze, miałam szczęście odbyć praktyki w Czeskiej Bibliotece Narodowej. I to nie byle gdzie, tylko w samym Klementinum, w dziale manuskryptów i starodruków. Zanurzając się między zapełnione woluminami półki zawsze drżałam, nie śmiąc przesunąć po zabytkowych grzbietach choćby opuszkiem palca, choć pożółkłe strony szeptały zachęcająco, a czarne, gotyckie linijki zdawały się przebiegać mi po plecach jak rozkoszny dreszcz. Wychodziłam z barokowego wnętrza – lecz młodsze rodzeństwo opasłych tomisk zaraz otaczało mnie z każdej strony, mamrocząc własne historie. Zza każdego rogu kiwały na mnie witryny knihkupectí lub kawiarnie z obowiązkową półeczką z książkami. W drodze na tramwaj czy do metra niemało spotykałam też opcji „dwa w jednym”.

Zjeżdżając ruchomymi schodami do stacji kolejki podziemnej mijałam przynajmniej trzy reklamy najświeższych pozycji czytelniczych – i tylko raz z plakatu krzyczała na mnie okładka światowego bestsellera. Kiedy przesiadałam się na tramwaj, dwie osoby na pięć zanurzone były w lekturze. Nieraz zdarzyło się, że ta, która nie dzierżyła w dłoni akurat jakiejś książki, ustępowała z szacunkiem miejsca czytelnikowi, jakby chcąc odkupić swoje karygodne zaniedbanie.

Do czeskich księgarni wchodziłam jak dziecko do sklepu ze słodyczami. Szczególnie upodobałam sobie działy z komiksami, zawsze przekonana, że niczym więcej mnie już Czesi nie zadziwią – za każdym razem zaskakiwana. Pośród znanych całemu światu publikacji Marvela i DC Comics, Tin Tinów i mang, wyłuskiwałam Zamek Kafki czy Karakorum Čapka; później długie godziny przeczesywałam Internet, łudząc się, że może jednak istnieje gdzieś Solaris w obrazkach…

Nie powinien dziwić fakt, że na Wydziale Filozoficznym, wśród filologów i innych humanistów różnej maści, w przerwach między zajęciami usłyszeć można było zażarte literackie dyskusje. Jednak kiedy siedząc przy stoliku w tradycyjnej, pogrążonej w dymie papierosowym knajpie, w przerwie między drugą i trzecią tercją jakiegoś pojedynku hokejowego, podsłuchałam rozmowę dwóch panów w średnim wieku, pielęgnujących z czułością mięsień piwny, ledwie powstrzymałam się, by ich nie uściskać. Przedmiotem debaty było porównanie współczesnego czeskiego fantasy – Žamboch – do pisarstwa jego prekursorów – Arbes. Ostudził mnie obrazek, który zaraz podsunęła mi wyobraźnia: czym mogłaby zakończyć się próba zainicjowania dyskusji na temat, ot, choćby nawet Wiedźmina, w przerwie między połowami meczu Legia kontra Lech?

Chociaż Czechów do czytania nie trzeba zachęcać, to właśnie nasi południowi sąsiedzi otrzymali Srebrnego Lwa w Cannes w 2005 roku za plakaty, stworzone w ramach kampanii wspierającej czytelnictwo wśród młodzieży. „Přečtete si to dřív než Hollywood“(przeczytajcie, zanim zrobi to Hollywood) głosi hasło, a na trzech plakatach prezentują się trzy dzieła obowiązkowego kanonu literatury światowej: Jane EyreStary człowiek i morze oraz Zbrodnia i kara. Do książki Charlotte Bronte wzrok przyciąga seksowna blondynka w czarnych, lateksowych spodniach, kilkunastocentymetrowych szpilkach, ze spluwą w dłoni – niech teraz ktoś spróbuje polemizować z twierdzeniem, że bohaterka nie próbuje wyłamać się z ograniczeń społecznych, wiążących kobiety! Z kolei para mężczyzn, wyciągnięta jakby z oddziału S.W.A.T., zapowiadać ma losy mordercy Raskolnikova. W oczach ciemnoskórych zbrojnych dostrzec można groźbę w pełni zasłużonej kary w przypadku nieznajomości rosyjskiej klasyki. Moim zdecydowanym faworytem jest jednak okładka ostatnia: przyprószony siwizną dziadunio, opalony na brąz, w samych szortach, śmieje się do czytelnika, obejmując dwie ponętne dziewczyny, które z powodzeniem mogłyby dorabiać w Słonecznym patrolu. Gdyby ktoś w Polsce zdecydował się na wydanie Hemingway’a z taką okładką, postulowałabym za drobną korektą ortograficzną w tytule…

 Przewodniczący Czeskiego Stowarzyszenia Bibliotekarzy, z którego inicjatywy powstały owe plakaty, tłumaczył, że w ten sposób organizacja chciała zainteresować młode pokolenie, które ma „skłonność do preferowania szybszej i bierniejszej kultury: telewizji, kina i internetu”. Przyznał też, że był pozytywnie zaskoczony odbiorem plakatów. „Wielu ludzi, o których sądziłem, że akcja ich rozzłości, zaskoczyło mnie, bo przyjęli ją z humorem i dystansem”.

Na temat plakatów Stowarzyszenia rozmawiałam później z Barbarą, studentką projektowania graficznego w Brnie. Opowiadała, jak ze znajomymi próbowali stworzyć szkice takich plakatów, które ilustrowałyby dzieła czeskie.
– Wydawało się to takie proste! – wzdycha Barbora. – Dopiero po dwóch tygodniach zdaliśmy sobie sprawę, jak się pomyliliśmy. Kundera, Pavel, Čapek, Hrabal, nawet Havel – próbowaliśmy każdego wariantu. Ale jak zrobić satyrę na satyrę?

Podzieliłam się z nią opinią, którą skrzętnie przejęłam niegdyś od jednej z doktorantek poznańskiego uniwersytetu. Mówi ona mianowicie o tym, że czeska kultura nie dzieli się na niską i wysoką, lecz uległa specyficznemu „wyśrodkowaniu”, z jednej strony broniąc się przed patosem, z drugiej unikając błazeńskiego kiczu.
– Zrobiliśmy tylko Przemianę Kafki. Wykorzystaliśmy postać z bajki Disco robaczki, a za tło obraliśmy zamek Disney’a – artystka wrusza ramionami. – Ale pretensje do Kafki zgłasza literatura niemieckojęzyczna. Poza Pragą, gdzie napędza on biznes, nikt chyba by się nie obraził, gdybyśmy go oddali Austriakom.

 Spacerując we mgle uliczkami Pragi, zawieszona między nocą i świtem, nie raz mijałam ulicę Spaloną, na której ponoć Bohumil Hrabal miał spotkać pierwowzór bohatera Zbyt głośnej samotności. Hantio, bo o nim mowa, to stary robotnik, który w swojej piwnicy obsługuje maszynę do prasowania papieru, przerabiając książki na stosy makulatury. Przy okazji wyławia z nich prawdziwe perły, od trzydziestu lat budując milczący świat ze słów. „… gdy czytam, to właściwie nie czytam, biorę piękne zdanie do buzi i ssę je jak cukierek, jakbym sączył kieliszeczek likieru, tak długo, że aż w końcu ta myśl rozpływa się we mnie jak alkohol…” mówi bohater, a jego słowa tłuką mi się w głowie. Po chwili jednak zdaję sobie sprawę, że stukanie to wydobywa się z innego miejsca; spod moich stóp? zza pleców? niesione nad głową? – i wiem, że to maszyna Hantio pracuje w ciszy praskich ulic. Zafón w złym mieście osadził swoje Cmentarzysko Książek, drodzy bibliofile.

Zabíjačková, czyli jak Czesi przelewają krew

Królowa praskich kawiarni, perełka w stylu art deco, miejsce, do którego od 1863 roku wpadać mieli Kafka, Rilke i bracia Čapek, Smetana i Dvořak odpoczywali w przerwach między koncertami w mieszczącym się tuż za rogiem Teatrze Narodowym, Kolář i Seifert szukali inspiracji, a Havel poznał żonę, Olgę.

Legendarna kawiarnia Slavia. Po ścianach przebiegają cienie dysydentów, a przy odrobinie szczęścia można trafić na miejsce przy oknie, pod którymi, jak przyznają z dumą właściciele, „toczy się historia”. Przez te okna podziwiać można było ceremonię otwarcia wspomnianego Narodowego Teatru, przy nich gromadziła się praska śmietanka, śledząc ostatnią drogę prezydenta Masaryka, tu też z niepokojem obserwowała studenckie manifestacje podczas Aksamitnej Rewolucji 1989 roku…

… a pod legendą, schodkami w dół, w niepozornej piwniczce, mieści się pub U Lažanských, gdzie wieczorami gromadzi się wtajemniczona studencka brać – na kufel Budvara bądź kieliszek prawdziwego, morawskiego wina. To też jedno z niewielu miejsc, w którym obok wyśmienitej czeskiej kuchni można zamówić danie bezmięsne, które ani nie jest deserem, ani nie spustoszy studenckiej kieszeni.

– Przez pierwsze dni po przyjeździe, jeśli musiałam jeść na mieście, kończyło się albo na knedlikach z owocami, albo na smażonym serze – przyznaje Hitoshi, dwudziestodwuletni Japończyk, wegetarianin. Do piwa zamówił ołomuniecki ser z musztardą i smażone krążki cebulowe. – Potem odkryłem bramboráky, do czasu, gdy nie podali mi ich z kawałkiem karkówki ukrytym w cieście
– Tutaj nawet w zupie jarzynowej pływają kawałki wołowiny czy kiełbasy! – dodaje ze śmiechem Elly, buddystka, wychowana w Bangkoku. Stuka pałeczkami, których parę zawsze nosi w torebce, w miskę z sałatką.

 Kiedy kelner przynosi ostatnie danie, południowoczeską  báštę, pozostali mięsożercy w grupie, to jest ja i Kubra, Turczynka, przepraszającym wzrokiem spoglądamy w stronę wegetariańskiej pary.  Nie znam etymologii nazwy tego dania, domyślam się jednak, że taki posiłek mógł z powodzeniem nasycić nawet żołądki strzegących zamkowych baszt żołnierzy. Kawał pieczonej i wędzonej karkówki, kiełbasa, zasmażana czerwona i biała kapusta oraz „wariacja knedlików” – bułczanych, ziemniaczanych i špekových – z żurawiną i… boczkiem.Za niewielką dopłatą można domówić jeszcze golonkę lub ozór wieprzowy z chrzanem, przerażone jednak objętością talerza uprzejmie odmawiamy.

Życie wegetarianina w Czeskiej Republice ciężkim jest. Tak może sądzić przeciętny turysta, który w przerwie pomiędzy jednym a drugim zabytkiem chciałby udać się na jakiś bezmięsny posiłek. Najpopularniejszą zagryzką do piwa są utopence („topielce”), czyli parówki w zalewie octowej, a na każdym rogu stoją budki, oferujące párky v rohlíku, a więc morawską kiełbasę w wydrążonej bagietce –  i broń Szwejku przed nazwaniem tego hot-dogiem! Na szybkie drugie śniadanie można też zawsze skoczyć do najbliższego mięsnego, zakupić porcję staropraskiej szynki albo cienko skrojonego bekonu i bez żenady skonsumować na przystanku, zagryzając suchą bułką.

Chociaż w kuchni czeskiej zielenina sprawuje jedynie funkcje estetyczne, mnóstwo jest tu sklepów ze zdrową żywnością, w których ceny zdecydowanie biją na głowę te po polskiej stronie. Szczególnie bogatym asortymentem podobno cieszy się… Cieszyn, niewiele ustępują mu Czeskie Budziejowice. W „zwykłej” Billi czy Albercie dostać można sojowe słodycze, bardzo popularne także i wśród mięsożernej części populacji. Zresztą, ponad dekadę po założeniu Czeskiego Stowarzyszenia Żywienia i Wegetarianizmu, liczba restauracji wegetariańskich w Pradze wzrosła sześciokrotnie. Zwykle są to restauracje oferujące dania kuchni indyjskiej, nie brakuje jednak tych, nastawionych wyłącznie na klientów wykluczających z diety produkty pochodzenia zwierzęcego.

Niemniej, jest okres w roku, kiedy przynajmniej prascy roślinożercy przeżywają prawdziwy horror. Zgodnie z sięgającą pogańskich korzeni tradycji, masopust – czyli po prostu polskie ostatki – wiąże się z przygotowaniem wystawnego i tłustego obiadu, który przynieść ma wystarczająco dużo sił na nadchodzący sezon wytężonej pracy. W dniach tych większość czeskich restauracji dodaje do menu ofertę specjalną na domáčí zabijačkové speciality, a rzeźnicy w małych kramach na urokliwych ryneczkach mają pełne ręce roboty.

Co wchodzi w skład oferty? Przede wszystkim tlačenka (salceson), jelitko, jaternice (czarna i biała kaszanka), zabíjačková polevka (a’la rodzima czernina) lub zabíjačkový gulaš, na który składają się serca, nerki, boczek, żołądki i wątróbka, vepřové koleno, czyli po prostu nasza ciocio-imieninowa poczciwa golonka oraz niekiedy uzený jazyk, zazwyczaj wołowy. Do tego wariacje kiełbas i pasztetów.
– Jak się tu dziwić, że Czesi tak niechętnie odnoszą się do walki zbrojnej? – pyta Elly, przyglądając się z niesmakiem opiekanej nad ogniem świni przed jednym z kramów. – Kto by chciał chwytać za broń po utoczeniu tylu litrów krwi?

God-land lub Stalin w Świebodzinie

„Czy to prawda, że przez Polskę także przeszła fala umarlaków?”

 Takie właśnie pytanie przywitało mnie w Zaduszki, kiedy sprawdzałam skrzynkę mailową. To Barbora, rokrocznie uczestnicząca w tradycyjnym pochodzie praskich stworów i duchów, dowiedziała się o inicjatywie polskiego Kościoła. W ramach zwalczania szatańskiego Halloween wiele parafii zaproponowało wiernym, by przebierali się za świętych. Barborze bardzo spodobał się pomysł; po krótkiej wymianie wiadomości stwierdziła, że w przyszłym roku w Pradze wystąpi jako święta Łucja lub święty Ursus.

„Nie mogę się zdecydować, czy iść z głową pod pachą, czy z oczami na tacy.”

Niejeden raz na spotkaniach w multietnicznym gronie czułam się egzotyczniejszą atrakcją od rówieśników z Tajlandii, Turcji czy Iranu. Dwudziestoletnich braci Słowian fascynował bardziej fakt, iż w XXI wieku można wierzyć, że mężczyzna w koloratce jest w stanie doprowadzić do odpuszczenia naszych grzechów, od obchodów ramadanu i chodzenia w czadorze.
Podczas zwiedzania kaplicy czaszek w Kutnej Horze, obiektu w znacznej części skonstruowanego ze szczątków ofiar epidemii dżumy, wojen husyckich i wojny trzydziestoletniej, czeska przewodniczka przyznała, że miejsce cieszy się popularnością wśród turystów z Polski. Niedawno, po pilotowaniu wycieczki z Wrocławia i rozmowach z uczestnikami, wpadła na pomysł oferty specjalnie dla biur polskich.

Oferta miałaby prowadzić szlakiem praskich cmentarzy.

– Zauważyłam, że nieboszczyk w miejscu swojego spoczynku, choćby symbolicznym, bywa bardziej interesujący! – pani Jana śmieje się. – Dużo łatwiej opowiada się o Kafce czy Němcovej nad ich grobami niż pod pamiątkową tabliczką.

 Kiedy trafiłam na informację, że przy okazji Wszystkich Świętych zabytkowy cmentarz małostrański, założony w 1680 roku, zostanie udostępniony zwiedzającym, nie wahałam się długo. Zamknięty cmentarz w dzielnicy Smíchov jest nie tylko miejscem spoczynku wielu istotnych dla historii Czech i samej Pragi osobistości (František Pelcl, Eduard Novotný), lecz także niezwykłym zabytkiem historycznym. To tu zobaczyć można pierwsze czeskie epitafium, pochodzące z roku 1795, na nagrobku Doroty Hámovej. Piękne, barokowe nagrobki zainspirowały Jana Nerudę do napisania Cmentarnych kwiatów. Sam cmentarz otoczony jest troskliwą opieką Stowarzyszenia Ratowania Cmentarza Małostrańskiego. Dwie jego przedstawicielki witają mnie szerokim uśmiechem, gdy przed południem, w „Dušičky“, nieśmiało wkraczam na teren niepozornego cmentarza. Otrzymuję mapkę z krótką historią obiektu i zaznaczonymi miejscami pochówku ważniejszych osób. Krążę między popękanymi grobami, przyglądając się zniszczonym herbom i uważając, by nie skręcić kostki na gruzach, czających się pod warstwą śniegu.

Ci, którzy cześć chcieliby oddać czeskiemu Panteonowi na jego Olimpie, powinni udać się na wzgórze wyszechradzkie, gdzie Libuša strzeże spokoju najwybitniejszych Czechów. Spoczywają tu Bedřich Smetana i Antonín Dvořák, Alfons Mucha, Karel Čapek, Jan Neruda, Karel Hynek Mácha i wielu, wielu innych…

Legendarna siedziba władcy Kroka, mimo rozciągającej się zeń pięknej panoramy, nie nosi śladów zainteresowania turystów. Choć wstęp na zamek po prawej stronie Wełtawy jest bezpłatny, a wnętrze bazyliki św. Piotra i Pawła zachwyci nie tylko wielbiciela secesji, spacerując po Wyszechradzie spotykam tylko pogrążonego w myślach biegacza, uśmiechniętą, starszą panią z kundelkiem oraz młode, słowackie małżeństwo.
– Za dwa dni Walentynki. Przyszliśmy świętemu złożyć życzenia – uśmiechają się, mówiąc o relikwiach świętego Walentego, kryjących się w bazylice.

Przyzwyczajona do szczegółowych planów Powązek czy cmentarza Rakowieckiego, nie przyszło mi do głowy, by przed wizytą na największej w Pradze nekropolii przygotować sobie choć szkicową mapę. Pewna, że ktoś z pewnością udzieli mi informacji, gdzie znajdę miejsce spoczynku Jana Palacha i Karela Erbena, odwiedziłam olszański cmentarz.

Po pięćdziesięciu hektarach błąkałam się przez prawie dwie godziny, wśród kilkudziesięciu tysięcy grobów próbując wyłuskać tych parę mnie interesujących. Pracownik cmentarza udzielił mi wskazówek, podając tajemnicze cyfry, oznaczające sektor obiektu, bliższych informacji jednak nie sposób było ani wyprosić, ani wyczytać na tablicy przy wejściu.

Czeskie cmentarze są jak osiedla, a groby na nich – mieszkania. Niektóre osiedla są strzeżone, mieszkania droższe, ale raczej ogólnodostępne. Jednak żeby kogoś odwiedzić, trzeba znać adres i mieć konkretny powód. W przeciwnym razie niektórzy nie mieliby chwili spokoju, niepokojeni ciągłym stukaniem do drzwi.

Z taką refleksją opuszczam Olszany, nie znalazłszy urny Palacha.
Ostatnią nekropolią, na jaką trafiam zupełnie przez przypadek, jest mikroskopijny, żydowski cmentarz, przyklejony do… ściany przedszkola. Nad zapomnianymi grobami wznoszą się osiedlowe bloki (gdyby nie nagrobki, teren cmentarza mogłabym pomylić z placem zabaw w budowie) oraz żelbetonowa wieża telewizyjna Žižkov. Przytłaczająca konstrukcja, po której od ponad dekady wspinają się figury raczkujących bobasów, robi niesamowite wrażenie: jakby odkryło się właśnie przejście między wymiarami, bliznę w rzeczywistości, pomiędzy technokratycznym trzecim tysiącleciem, a Raz, krytykując żelbetonowego kolosa na Žižkovie, nieopatrznie porównałam go do innego giganta, który górował nad Pragą do 1962 roku. W miejscu, dziś obleganym przez deskorolkarzy i rolkarzy, na terenach rekreacyjnych Letná, przez siedem lat stał największy na świecie pomnik Stalina. Nie zdążyłam dokończyć swojej krytyki, gdy Barbora przerwała mi z ironicznym uśmiechem.
– Wy też macie swoich architektonicznych gigantów-dyktatorów. I to współcześnie.
  Milknie na moment, po czym kończy z satysfakcją:
– A ten wasz cały Chrystus na granicy z Niemcami?

Tekst i zdjęcia: Justyna Mleczak
2015