Gdyby ktoś zapytał mnie o powód, dla którego warto wybrać się do Paryża, nie umiałbym wskazać jednego.

Stolica Francji wraz z całą aglomeracją to jedno z największych miast Europy oraz świata. Co roku przyjeżdża tutaj około 30 milionów turystów chcących zobaczyć wszystkie te słynne obrazy, pocztówkowej urody ulice, zabytki i wieżę Eiffel’a.

Bardzo lubię latać samolotami. Gdy tylko taka maszyna wzbije się w niebo i zacznie wędrować wysoko nad ziemią, ciężko mi oderwać wzrok od małego owalnego okienka przez które widać wszelakiego rodzaju chmury, wielkie tereny oraz budynki, z tej perspektywy wyglądające jak klocki lego porozrzucane w moim pokoju, gdy miałem 5 lat. Nic dziwnego, że od wykręconej w stronę okna głowy, po kilkunastu minutach zaczyna boleć szyja.

To właśnie w Paryżu działało i działa nadal wielu artystów, a świat ekskluzywnej mody i zapachy drogich perfum mieszają się z międzynarodowym biznesem. Paryż znajduje się w regionie kraju o nazwie Ile-de-France. Ten gigantyczny, miejski organizm ma tak gęstą zabudowę, że niekiedy ciężko jest zauważyć konkretną granicę pomiędzy poszczególnymi miejscowościami. W rejonie tym wytwarza się 30% krajowego PKB i działa mnóstwo światowych firm. Swoje siedziby mają tu chociażby Peugeot, Renault i Citroen. Tutaj znajduje się także słynny Eurodisneyland czy Park Asterixa, które przyciągają nie tylko tych kilkuletnich, ale i całkiem dużych fanów bajek.

Dla zwyczajnego turysty najlepszym sposobem podróżowania po Paryżu, jest świetnie zorganizowana sieć metra i lokalnych kolei. U nas przejazd z jednego końca dużego miasta na drugi, jest często ekspedycją przed którą warto zaopatrzyć się w kanapki i herbatę w termosie. Tam przejazd pomiędzy dwoma odległymi punktami to kwestia kilkunastu minut, góra pół godziny. Na każdym przystanku znajduje się zegar, na którym wyświetlane jest za ile minut podjedzie pociąg. Nigdy nie zdarzyło się, a przynajmniej ja nie pamiętam takiej sytuacji, żeby metro czy pociąg przyjechało spóźnione. Podejrzewam, ze nawet najstarsi Paryżanie nie kojarzą takiego faktu. Mało tego, parę razy sam byłem świadkiem wydarzenia, które polska głowa ogarnia z niemałym trudem. Otóż pociąg przyjeżdżał przed czasem! Mimo wszystko metro to często, zwłaszcza na tych bardziej uczęszczanych trasach, duchota, brud i tłok. Zachowam się pewnie jak smerf Maruda, ale nie cierpię takiej jazdy komunikacją miejską. Do tego ludzie, którzy ciągle gdzieś pędzą, kręcą się na wszystkie strony, nie patrzą na innych
i wzajemnie depczą sobie po nogach. Wydaje się, że nie ma tutaj miejsca na swobodny krok czy uprzejme puszczenie kogoś przodem, a raczej walka o utrzymanie za wszelką cenę swojego tempa i linii marszu. Od razu wiedziałem, że z paryskim metrem raczej się nie zaprzyjaźnimy.

Autor w Paryżu

Mieszkałem na 10 piętrze bloku, znajdującego się w podparyskim Colombes. W pokoju salonowym, za zajmującymi całą zewnętrzną ścianę oknami znajdował się balkon, z którego miałem widok na dzielnicę La Défense. Doskonale było widać wzniesione tam nowoczesne, przeszklone wieżowce. Każdego ranka francuskie białe kołnierzyki przyjeżdżają do nich swoimi nowymi samochodami, a później jadą windami do klimatyzowanych biur, by kolejny dzień poświęcić na obracanie pieniędzmi, inwestycje, obligacje, karierowiczostwo i pogoń za zyskiem. Co ciekawe, nawet kiedy zapadała noc, widziałem, że w wielu wieżowcach nadal świeciły się światła. Drapacze chmur, zwłaszcza wieczorem kiedy w ich szklanych szybach odbijało się zachodzące słońce, były wspaniałym widokiem. Z drugiej strony stały tam jak pomnik, przypominający światu, że niestety w wielu rejonach pieniądz i zysk odgrywają zbyt dużą rolę, przysłaniając to, co faktycznie się liczy.

Z drugiej strony – widok na ciągnące się po horyzont przedmieścia oraz znajdujące się na północy wzgórza. Wszędzie widać bloki, stylowe kamienice i apartamentowce. Jest ich tak wiele, że trudno byłoby wszystkie zliczyć. Co parę chwil w oddali widzę przejeżdżający pociąg, którym ludzie jadą do Paryża lub właśnie z niego wyjeżdżają. Ciągnie się on przez ten miejski organizm niczym stalowa gąsienica. Jeszcze dalej biegnie droga szybkiego ruchu, po której ludzie jeżdżą w celu załatwienia swoich mniej lub bardziej istotnych spraw. Po niebie cały czas latają samoloty. Nic w tym dziwnego, bo w okolicy znajdują się trzy międzynarodowe lotniska, skąd samoloty rozlatują się po całym globie. Może trochę byłem jak balkonowa babcia, ale bardzo lubiłem patrzeć w dal i przez długie chwile obserwować miejskie życie. Pod balkonem z kolei, znajdował się nieduży plac. Wszystko dzieje się tam tak, jak na typowym osiedlowym placu. Jakiś młody gada dłuższą chwilę przez telefon, kilka dzieciaków jeździ na hulajnogach nie zrażając się zdarzającymi się co chwilę przewrotkami, facet idzie mówiąc coś do swojego labradora, a gdy wieczorem plac pustoszeje, trzy dziewczyny siadają na schodach, odpalają po papierosie i żywo o czymś dyskutują. Na ulicy cały czas jeżdżą samochody oraz, co charakterystyczne dla Francji, mnóstwo hałaśliwych skuterów i motocykli, których brzęczenie niesie się daleko wzdłuż wąskich ulic. Wydaje się, że jazda jednośladami to tutaj czynność tak naturalna, jak dla mieszkańca Hawajów surfing, a dla azjatyckich Szerpów wspinaczka wysokogórska.

Skwer w jednej z dzielnic Paryża

Podwodny Paryż

Większość ludzi pierwsze kroki podczas wizytowania miasta kieruje ku któremuś z jego głównych atrakcji. Podczas mojej wizyty było nieco inaczej, bo skierowałem ku dużemu oceanarium. Pamiętam, że zawsze lubiłem oglądać filmy prezentujące morskie życie, na których rekiny czujnym wzrokiem obserwowały wszystko, co dzieje się w wielkim błękicie mórz, a mniejsze ryby wesoło pływały w ławicach, jak gdyby nie znały zmęczenia. Co innego jednak oglądać to wszystko na ekranie, a co innego obserwować te zwierzęta na żywo. To na pewno nie to samo, co widzieć je w naturalnym środowisku, ale dla mnie, nie będącego nurkiem, ani nawet nie mieszkającego nad morzem, pływające wokół rekiny zrobiły wrażenie, szczególnie w tej sekcji, gdzie przez środek basenu przebiegał przeszklony tunel.

Nieopodal znajdowała się słynna Wieża Eiffela. Ta zbudowana w roku 1889 żelazna konstrukcja stoi na kwadracie o boku długim na 125 metrów, a jej wysokość przekracza 320 metrów. Co ciekawe, w zależności od temperatury, wysokość może zmieniać się o 18 cm. Czternaście lat temu na jej szczycie zamontowano obracający się jak na latarni morskiej, potężny reflektor. W nocy, jego światło może być widoczne nawet z 80 kilometrów. Codziennie u jej stóp, niemal jak pod posągiem jakiejś starożytnej bogini, ustawia się długa kolejka chętnych, którzy zamierzają wybrać się na jej szczyt. Znajomi często się temu dziwią, ale ja nie skorzystałem z tej okazji. Nie chciało mi się wydawać równowartości 100 złotych i czekania w tej kolejce przez jakieś dwie godziny. W tym czasie mogłem zrobić inne, ciekawsze rzeczy. W okolicy spotkać można wielu handlujących miniaturowymi modelami Wieży. Są to głównie ludzie pochodzenia afrykańskiego. Wielu uważa ich za natrętów i patrzy z wyższością. Ja sam ich wieżyczek nie kupuję i uprzejmie odmawiam, ale jestem w stanie ich zrozumieć. Oni też chcą zarobić pieniądze. Być może dla niejednego jest to jedyny sposób na utrzymanie siebie i rodziny.

Francja, nie zawsze elegancja

Kolejna wycieczka to odwiedziny dzielnicy żydowskiej. Żydowska jest chyba jednak tylko z nazwy. Przechadzając się ciasnymi i zabudowanymi przez wysokie kamienice ulicami, co chwila natrafiało się na chińską restaurację, sklep, lub przedstawicieli tego dalekowschodniego państwa. Wydaje mi się, ze było to coś w rodzaju paryskiego Chinatown. Nie zdziwiłbym się, gdyby nagle zza rogu któregoś skrzyżowania wyskoczył znany z orientalnych festiwali, zrobiony z materiału, czerwony smok.
Patrząc jednak na ilość Chińczyków w całym mieście, już wkrótce będzie można mówiąc, ze cały Paryż to wielkie Chinatown.
Nie tylko tego dnia, ale podczas całego niemal pobytu, często słyszałem charakterystyczną, nadającą na wysokich częstotliwościach, przypominającą czasem miauczenie kota i ostro wbijającą się w uszy mowę. Sama zaś dzielnica nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Ciasnota, hałas i brudne ulice jak energetyczny wampir wyciągały z człowieka siły. Szybko poczułem się zmęczony, ale na szczęście wkrótce znalazłem się w ukrytym pomiędzy budynkami eleganckim parku, znajdującym się przy niedużym, ale zapewne kosztownym hotelu. Dźwięki ulicy docierały tam w nieznacznym stopniu, a cisza w połączeniu ze śpiewem rezydujących w tej enklawie ptaków, oznaczała solidną regenerację dla zmęczonych uszu.

Wędrując dalej, znalazłem się w rejonie Centrum Pompidou. Jest to duży i pokraczny budynek Wygląda on tak, jakby ktoś pozbierał mnóstwo blachy, pogiętych drutów i różnokolorowych rur, po czym bez szczególnego ładu i przemyślenia, rzucił je na jedna stertę. Gdybym to ja był merem Paryża, byłoby mi wstyd, że coś takiego stoi w pięknym mieście, niszcząc jego wypracowany przez stulecia wizerunek. Trzeba jednak oddać, że wygląd budowli doskonale obrazuje to, co mieści się w jego wnętrzu. Są to mianowicie ekspozycje poświęcone sztuce nowoczesnej. Nie lubię i nie rozumiem tego rodzaju sztuki. Uważam, że obecnie, rzadko kiedy wśród dzieł reprezentujących ten nurt, faktycznie można znaleźć coś wartościowego. Nie jestem w stanie nazwać sztuką na przykład pogiętego i pomalowanego drutu, który został włożony do jakiegoś akwarium. Albo co mogą oznaczać bezładne, różnokolorowe plamy, pacnięte byle gdzie na płótnie? To są jeszcze takie łagodne formy. Chociaż jakby się zastanowić, dzieła sztuki nowoczesnej mają pewną symbolikę – otóż symbolizują one bajzel jaki musi znajdować się w głowach ich twórców. Innych interpretacji ciężko mi się doszukać.

Centrum Pompidou w Paryżu

Od razu wiedziałem, że moje pójście tam byłoby stratą czasu i pieniędzy, dlatego też nie wszedłem tam i nie mam zamiaru kiedykolwiek tego zrobić. Dzieła Picassa przy dzisiejszej sztuce nowoczesnej to wzór normalności. Kto wie, może kupię kiedyś płótno i farby, chlasnę je byle jak i byle gdzie, zaniosę do galerii sztuki i stanę się bogaty? Muszę pomyśleć o takiej karierze…

Po jednej stronie Centrum znajdował się spory plac, na którym odpoczywało wielu zwiedzających, w towarzystwie równie wielu chowających się w cieniu i czekających na dokarmianie gołębi. Wokół placu zgromadzili się też uliczni artyści. Pewien człowiek na chodniku malował miłe dla oka, kolorowe obrazy. Kawałek dalej jakaś kobieta grała muzykę, pocierając palcami po brzegach wypełnionych wodą naczyń. Widziałem też pewnego pana, którego triku do dziś nie mogę rozwiązać. Był on cały pomalowany błyszczącą, brązową farbą. Twarz, ubranie i rekwizyty były w jednakowym kolorze. Na chodniku miał ustawioną skrzynkę, z której wystawał dość długi pachołek. Lewą ręką trzymał on ten pachołek, samemu siedząc… w powietrzu. Pewnie w internecie szybko odnalazłbym rozwiązanie tej sztuczki, ale gdybym to zrobił, cały urok triku gdzieś by się ulotnił. W dużych i znanych miastach często można spotkać mało popularnych, aczkolwiek utalentowanych w różnych dziedzinach ludzi.

Druga strona budynku była już mniej optymistyczna. Znajdowało się tam coś w rodzaju arkad. Docierało pod nie niewiele dziennego światła. Była to siedziba bezdomnych, narkomanów i alkoholików, którzy nie przejmowali się przechodzącymi ludźmi. Wokół śmierdziało moczem, a na chodniku walały się resztki jedzenia i można było dostrzec jakieś podejrzane plamy. Ta okolica zdecydowanie odbiegała od promowanego przez media, paryskiego wizerunku.

W Paryżu nie brakuje oczywiście ekskluzywnych dzielnic. Niejednokrotnie chodziłem ulicami, gdzie po obu stronach wzniesiono eleganckie kamienice i gdzie aż roiło się sklepów, których przepych równać się może z wnętrzem barokowych kościołów. Z tego co zauważyłem, tymi bogatymi dzielnicami są przeważnie dzielnice centralne. Na przedmieściach osiedlają się głównie ludzie średnio i niezbyt zamożni. To trochę odwrotnie niż w dużych miastach w Polsce. Mimo tego w śródmieściu jest naprawdę wielu bezdomnych i ludzi, których zwykło się nazywać społecznym marginesem. Idąc jedną z najbogatszych ulic miasta, gdzie nie brakowało ubranych w wyszukane stroje kobiet oraz przystrojonych w drogie garnitury panów, widziałem kilku bezdomnych. Miasto kontrastów, czy może jednak przykład cwaniactwa? Często siadają oni w pobliżu krat w chodniku, którymi wylatuje ciepłe powietrze z metra. Dzięki temu mogą się chociaż trochę ogrzać. Podobno aż 40% z nich to obcokrajowcy. Władze organizują im pomoc, stawiając specjalne namioty w okresie zimowym, a różne organizacje charytatywne dbają o to, aby mieli co zjeść. Wielu ludzi widzi w nich społeczne wyrzutki, którym nie warto pomagać, bo znaleźli się tam na własne życzenie. Czasem tak bywa, ale nie można zapominać, ze wielu z nich znalazło się tam na skutek choroby, utraty pracy i innych nieszczęśliwych wydarzeń. Niezależnie od tego, co było przyczyną, trzeba pamiętać, że to też są ludzie tacy jak my, i którym należy się pomoc.

Na uliczkach Paryża

Paryskie Elysium

Nie jestem kimś, kogo można nazwać miłośnikiem sztuki i malarstwa. Widząc jakiś obraz, rzadko kiedy jestem w stanie przypisać go do odpowiedniego autora, nie zastanawiam się według jakich kanonów tworzył malarz czy rzeźbiarz, a na wystawach prezentujących takie dzieła pojawiam się z częstotliwością występowania całkowitego zaćmienia Słońca nad Polską. Pamiętam, że w szkole na lekcjach sztuki bardziej interesowała mnie rozmowa z kolegami niż aktualny temat lekcji. Mimo tego zdecydowałem wybrać się na jedną z takich wystaw, a w decyzji utwierdziło mnie to, że mogłem wejść za darmo. Dużo rzeźb i obrazów, to chyba najlepsze podsumowanie. Widziałem, że wiele osób zatrzymuje się na dłuższy moment przy obrazach i rzeźbach, analizuje i fotografuje pod różnymi kątami. Moje tempo zwiedzania było znacznie szybsze. Jeśli jakieś dzieło mi się nie podobało, to po prostu szedłem dalej. Znalazło się jednak sporo przyjemnych obrazów, na które miło było popatrzeć. Ekspertem nie jestem, więc powiem tyle, że najbardziej podobają mi się takie, które przedstawiają ładne krajobrazy, widoki, góry, lasy. Mam na to nawet odpowiednie określenie – obrazy turystyczno – podróżnicze.

Kilkaset metrów dalej znajdowały się Pola Elizejskie. W greckiej mitologii pojęcie to oznaczało część świata zmarłych, do której dostawali się dobrzy ludzie i gdzie panowało piękno, harmonia i spokój. Dzisiaj nazwa ta kojarzy się jednak z miejscem, w którym, w odróżnieniu od swojego mitycznego odpowiednika, nie zazna się ciszy i spokoju. Na tej jednej z najdłuższych i najsłynniejszych ulic w Paryżu znajdują się drogie restauracje, teatry, ekskluzywne sklepy i salony odzieżowe chyba wszystkich znanych na świecie marek. Tutaj odbywa się finał wyścigu Tour de France, co roku przebiega trasa maratonu, a w lipcu z okazji święta narodowego, odbywa się parada wojskowa. Można spotkać się z opiniami, że jest to najpiękniejsza ulica świata, która żyje całą dobę i jest jednym z takich miejsc, gdzie odnotować można największą ilość turystów przypadających na metr kwadratowy.
Wielu ludzi widząc na czyściuteńkich sklepowych wystawach zadbane towary, traci głowę i zaczyna kupować tyle, ile tylko są w stanie unieść. Zawartość ich portfela, kurczy się w tempie wprost proporcjonalnym do nabywania nowych rzeczy. Przyznaję, ta wielka arteria robi wrażenie. Mimo wszystko tłok szybko męczy i z ulgą zniknąłem w jakiejś bocznej, mało uczęszczanej ulicy. Mnie bardziej odpowiadałyby chyba te mityczne Pola Elizejskie.

Spółka Zoo

Zawsze ciekawiło mnie podpatrywanie zachowań zwierząt. Nieraz gdy jestem gdzieś w lesie albo nad jeziorem, siadam i w ciszy obserwuje zachowanie ptaków, skaczących po drzewach wiewiórek czy pasących się gdzieś w oddali saren. Co prawda wizyta w zoo to nie to samo, co obserwacja zwierząt na wolności, podobnie zresztą jak w przypadku oceanarium, ale w moim programie nie mogło zabraknąć wizyty w paryskim zoo. Znajduje się ono blisko Lasku Vincensse, jednego z największych terenów zielonych w tym mieście. Warto było się tam wybrać, bo w centrum brakuje otwartych obszarów i dużych terenów zielonych. Samo zoo to jeden z najlepszych europejskich ogrodów zoologicznych. Gdybym był zwierzęciem i ktoś zapytał mnie o zdanie w jakim zoo chciałbym się znaleźć, bez wahania wskazałbym właśnie to. Zwierzęta nie są trzymane w klatkach, ponieważ założeniem ogrodu ma być jak najwierniejsze odwzorowywanie naturalnego środowiska. Cały kompleks podzielony jest na pięć stref klimatycznych: Madagaskar, Sudan, Sahel, Europa i Patagonia. Prócz tego postawiono tam olbrzymi pawilon, większy nawet od boiska piłkarskiego, w którym odwzorowano świat tropików i gdzie egzotyczne ptaki mogą swobodnie fruwać. Ciekawe czy często zdarza się, że komuś ze zwiedzających nagle spada na koszulę uboczny produkt ptasiej przemiany materii? W zoo znajduje się wysoki, imitujący skałę klif, przeznaczony chyba dla kozic. Z tym, że podczas mojej wizyty żadnych kozic tam nie było. Może schowały się przed gorącym dniem? Widziałem wiele zwierząt, a te, na które patrzyło się z największa ciekawością to antylopy, żyrafy, zebry i pingwiny.

Ludzie wszystkich narodów

Pod koniec Pisma Świętego, a dokładniej w Apokalipsie, jest taki fragment, który mówi o tym, że na Sądzie Ostatecznym zebrani zostaną ludzie wszystkich ras i narodów. Odwiedzając słynny Wersal, mogłem poczuć się właśnie tak jak podczas tego Sądu. Dostanie się do środka wcale nie jest szybką sprawą. Najpierw trzeba było odstać godzinę w kolejce, aby kupić bilet. Przede mną Amerykanie, którzy w ciągu tej godziny zjedli tyle, ile ja zjadam w ciągu miesiąca. Za mną Azjatki, których ton głosu wwierca się w uszy i które zdają się nie mieć poczucia, że każdy człowiek ma wokół siebie tak zwaną przestrzeń osobistą, utrzymując minimalny dystans od poprzedzających osób. Niestety nie wiedziałem jak po chińsku powiedzieć, żeby trochę się odsunęły. Może: wung hang xong ming, bo ci przywaleng. Gdy bilet udało się kupić, trzeba było przejść do następnej kolejki, która prowadziła do wejścia ku pałacom i ogrodom Wersalu. Wiła się ona po obszernym i zalanym słońcem dziedzińcu niczym kilkusetmetrowa anakonda złożona z ludzi. Czy warto było? W sumie tak.

Pałac w Wersalu, Francja

Pałac to pamiątka po czasach, gdy we Francji miano do czynienia z monarchią absolutną, której najsłynniejszym przedstawicielem był Ludwik XIV. Kiedy król rozbudowywał pałac i znajdujące się wokół niego ogrody, nie licząc się z tym ile pochłonie to pieniędzy, w pobliskim Paryżu wiele osób chodziło głodnych i cierpiało biedę. Ciekaw jestem ilu ludzi zginęło, budując ten wielki jak na tamte, ale i dzisiejsze czasy, kompleks. Jego budowę rozpoczęto w 1668 roku, a miejscem rezydencji królów stał się 14 lat później. We wnętrzu pałacu znajduje się aż 700 pomieszczeń, z czego dzisiaj dostępnych dla zwiedzających jest około 120. Przemierzenie ich w dość dużym, międzynarodowym tłumie osób, zajmuje sporo czasu, który jednak ze względu na piękny wystrój sal, wspaniałe rzeźby, obrazy, żyrandole i oranżerie, wcale się nie dłużył. Chociaż przyznam, że duże zagęszczenie ludzi działało mi momentami na nerwy. Za panowania wspomnianego Ludwika XIV, cały kompleks uległ największej rozbudowie. Powstały nowe skrzydła, komnaty, na zewnątrz z kolei wybudowano fontanny, a park został przekształcony w miejsce wypoczynku i rozrywki. Ciekawostką jest fakt, że król każdemu pozwalał na zwiedzanie pałacu. Nie trzeba było kupować żadnych biletów, a jedynym warunkiem wstępu było przyzwoite odzienie. Szkoda, że dzisiaj ta zasada już nie obowiązuje.

Wspaniałe budowla i przebogate wnętrza to nie jedyne atrakcje. Tuż przy pałacu znajduje się ogromny park wersalski, którego powierzchnia wynosi aż 800 hektarów. Uznawany jest on za klasykę ogrodów w stylu francuskim. Nie jestem w stanie policzyć wszystkich znajdujących się tam rzeźb i fontann z których chyba wszystkie zasługiwałyby na uwiecznienie na fotografii. Na środku ogrodu znajdował się wielki staw, po którym wynajętymi łodziami pływały rodziny, znajomi i zakochane pary. Niektórzy radzili sobie całkiem dobrze, ale inni nawet po intensywnym treningu raczej nie mieliby szans na wioślarskich mistrzostwach. Wszystko było bardzo zadbane, a wokół mnóstwo drzew, krzewów i innej zieleni. Od czasu do czasu można było dostrzec przechadzających się i bacznie obserwujących każdego strażników. Dobrze, że nie widzieli momentu, w którym postanowiłem sprawdzić, jak będzie wyglądać rzeźba Sfinksa z moją czapką Adidasa na głowie. Podsumowując ten dzień, mimo dość długiego czasu spędzonego w kosmopolitycznej kolejce, nie można było żałować wycieczki do kompleksu pałacowo – ogrodowego w Wersalu. Gdy przed wieczorem plac przed pałacem i okoliczny park zaczęły pustoszeć, obserwując zmniejszający nieruch siedziałem z poczuciem dobrze wykorzystanego, letniego popołudnia.

Paryż; Muzeum Nauki i Techniki (Cité des Sciences et de l’Industrie)

Nauka i rozrywka

3D, 5D, Full HD. Te określenia kojarzą nam się z najnowocześniejszymi technologiami kinowymi i telewizyjnymi. W dzisiejszych czasach możemy oglądać filmy i programy telewizyjne w niespotykanej dotąd rozdzielczości i jakości przekazu. W kinach z kolei coraz częściej spotykamy się z ofertą projekcji trójwymiarowej. W moim poczuciu wszystko to blednie w porównaniu do tego, czego widz może doświadczyć w kulistej, pokrytej wypolerowaną blachą stalową konstrukcji, jaka znajduje się w jednej z północno-wschodnich dzielnic Paryża. Z zewnątrz ta kula o średnicy 36 metrów lśni tak, że bez problemu można w niej zobaczyć swoje odbicie. Jej nazwa brzmi Geode. Wewnątrz na zwiedzających czeka możliwość wejścia do sali kinowej, w której prezentowane są filmy o różnorodnej tematyce: podróżnicze, historyczne, dokumentalne. Wszystkie w technologii IMAX. Wewnątrz znajduje się olbrzymi, zakrzywiony ekran o powierzchni aż 1000 metrów kwadratowych. W połączeniu z nowoczesnym, dwunastopunktowym systemem nagłośnieniowym, sprawiającym, że dźwięk dobiegał ze wszystkich stron, ekran powodował, że widzowie mogli czuć się, jakby sami byli uczestnikami prezentowanych wydarzeń. Przyznam, że gdy ukazane były sceny pokazujące Wielki Kanion w Kolorado, osoby cierpiące na lęk wysokości mogły lekko się przestraszyć. Ja wybrałem się na film o życiu ludzi żyjących na jednej z odległych wysp położonych gdzieś na Pacyfiku. Prócz tego, że można było zobaczyć jak żyją osoby pochodzące z odległych lądów, miałem okazję podziwiać na tym wielkim ekranie wspaniałe widoki, z jakimi często ma się do czynienia na tropikalnych wyspach.

Tuż obok znajdowało się Cité des Sciences et de l’Industrie, czyli mówiąc krótko, największe w Europie muzeum nauki i techniki. Obiekt ten bardzo przypomina nasze rodzime Centrum Nauki Kopernik, tyle że jest jeszcze bogatsze od swojego polskiego odpowiednika. Ekspozycje podzielone są na różne działy znajdujące się na kilku piętrach. Wśród nich były chociażby transport i komunikacja, dźwięki i akustyka, podbój kosmosu, przyroda, a nawet planetarium. W środku znajdował się też pomalowany na czerwono, prawdziwy helikopter.

Nie była to wystawa w stylu tych, na których eksponaty oświetlone ledowymi żarówkami, znajdują się w szczelnie zamkniętych gablotach. Nic z tych rzeczy. Tutaj prawie każdy element wystawy był interaktywny, przez co czas mijał bardzo szybko. Można na przykład było zbudować model rakiety, co raczej wyszło mi nieudolnie, z bliska poznać zasady działania różnych maszyn i przeprowadzić wiele innych eksperymentów. Eksperymentatorzy zgromadzili się nie tylko w muzeum techniki. Wracając w kierunku metra, zauważyłem dość sporą grupkę klonów Boba Marleya. Wszyscy ubrani w kolorowe czapeczki, równie kolorowe koszule i porozciągane dresy. Nie prezentowali się zbyt sympatycznie. Zastanawiacie się zapewne jakie to eksperymenty prowadzili. Otóż przedmiotem ich badań było jakieś podejrzane zielsko, którym śmierdziało od nich na kilometr.

W świecie biznesu

La Défense to najnowocześniejsza dzielnica Paryża. Turysta nie znajdzie tam klasycznych rzeźb, zabytkowych kamienic, monumentów albo galerii sztuki. Ich miejsce zajęły nowoczesne, oszklone wieżowce pomiędzy którymi przemykali wystrojeni w garnitury, krawaty i białe kołnierzyki biznesmeni, kroczący nierzadko z przyciśniętym do ucha telefonem. Można zatem spotkać się z opiniami, że nie warto się tam zapuszczać. Byłem innego zdania. Najprostsza droga na miejsce to około półgodzinna podróż podmiejskim pociągiem. Zauważyłem, że w tego typu środkach transportu nie brakuje osobliwych ludzi. Jednym z nich był pewien pan mogący mieć koło 60 lat, który mówiąc dyplomatycznie, nie wyglądał zbyt schludnie. Usiadł pomiędzy innymi pasażerami, zaczął się wydzierać, by po chwili zacząć recytować jakiś wiersz. Kto wie, może był to jakiś artysta, któremu w życiu zdarzyło się jakieś nieszczęście, sprowadzające go do takiej opłakanej sytuacji w jakiej się znajdował? W pociągu nie znaleźli się jednak amatorzy jego talentu, bo część wagonu, w której siedział, bardzo szybko opustoszała.

Dzielnica zrobiła na mnie wrażenie. Ponad dwustumetrowe drapacze chmur i słynny wieżowiec – łuk, choć mogą wydawać się bezduszne i chłodne, przykuwały mój wzrok na dłuższą chwilę. Od patrzenia w górę w końcu zaczęła boleć mnie szyja. To właśnie tutaj koncertował Jean Michel – Jarre, a jego występ, który zgromadził 2,5 miliona ludzi, przeszedł do historii jako jedno z największych wydarzeń świata muzyki. Przechadzając się po okolicy, raz po raz można było spotkać głupawe, moim zdaniem, rzeźby i dzieła sztuki. Jedna z nich przedstawiała uniesiony do góry kciuk. Inna, to z kolei pomalowane na czerwono, pogięte blachy sterczące z chodnika jak szczątki samolotu. Jeszcze kolejna to porozstawiane nieregularnie czerwone pachołki. Podobne do tych, pomiędzy którymi biegało się na lekcjach wychowania fizycznego

Jest to naturalne środowisko biznesmenów. Co chwila któryś przemyka żwawym krokiem jakby bojąc się, że każda minuta zwłoki może oznaczać wielomilionowe straty. Inni siedzą w eleganckich lokalach, rozmawiając zapewne o najnowszych giełdowych inwestycjach. Nie rozumiem co mówią, ale z dużym prawdopodobieństwem mogłem to przewidzieć:

– Pierre, a jak tam notowania w Twojej firmie?

– Dziękuje, nie najgorzej. Nasi azjatyccy inwestorzy…

Nie rozumiem tego świata. Przeżywanie tego, że jakaś kreska na wykresie idzie w górę, albo opada w dół wydaje mi się śmieszne. Czy to rzeczywiście zmienia coś istotnego w życiu tych ludzi? Tymczasem mogą sprawiać oni wrażenie kogoś, dla kogo bycie biznesmenem i praca w międzynarodowej korporacji jest niemal jak religia i system wartości. Skoro jesteśmy przy religii, tym co mnie zaskoczyło było to, że znalazł się tutaj katolicki kościół. W La Defense nie spodziewałem się zobaczyć w ogóle jakiejkolwiek świątyni. Tymczasem pomiędzy wielkimi wieżowcami znajdował się krzyż, który łatwo było przeoczyć, tak jakby nieśmiało pokazywał się on tylko tym, którzy chcieli go zobaczyć. Prowadził on do kościoła zajmującego fragment parteru i pierwszego piętra jednej z przeszklonych budowli. Była to naprawdę specyficzna mieszanka.

Paryż, dzielnica La Défense

Dzielnica królów i sportowców

W wielu krajach są takie miejsca, gdzie spoczywają ciała królowych, królów i innych ważnych dla danego państwa osobistości. Są to monumentalne miejsca, w których głośnym echem odbijają się kroki zwiedzających z całego świata. U nas w Polsce takim miejscem jest Wawel lub też Katedra w Gnieźnie. Dla Francuzów jest nim Katedra w dzielnicy Saint Denis. Do XIX wieku była to główna nekropolia francuskich władców. W czasie rewolucji francuskiej do świątyni wdarła się hołota, która bezmyślnie zaczęła niszczyć zabytkowe posągi i groby. Monarchia kojarzyła im się bowiem z czasem uciemiężenia. Z rozbitych rzeźb usypano kopiec ku czci bohaterów rewolucji. Rozumiem nastroje jakie panowały wtedy we Francji. Wielu ludzi cierpiało biedę, gdy elita pławiła się w luksusie. To nie było dobre i gdybym żył w tamtych czasach też uważałbym, że coś z tym trzeba zrobić. Choć może wielu się z tym nie zgodzi, ale mnie jednak, ci rewolucjoniści bardziej kojarzą się nie z narodowymi bohaterami walczącymi o wolność, a ze zgrają, która niszczy co tylko napotka na swojej drodze i odcina głowę każdemu, kto ośmieli się wypowiedzieć choćby jedno słowo krytyki wobec nowego porządku.

Katedra podzielona była na dwie części. Jedna z nich była dostępna dla każdego za darmo. Była tam mała kaplica, w której można było odciąć się od turystycznego tłumu, chwilę pomodlić i uspokoić myśli. Druga część kościoła, to mauzolea i krypty. Mnie udało się tam wejść za darmo z racji niskiego wieku, ale dla innych cena wynosiła 7 euro. Nigdy nie podobała mi się opcja płacenia za wejście do kościoła, niezależnie od tego czy są tam zabytkowe grobowce, odbywa się wystawa, albo koncert. W moim rozumieniu kościół jest miejscem dla ludzi, gdzie każdy, niezależnie od tego kim jest i skąd pochodzi, ma prawo wejść, by się wyciszyć, pomodlić i zastanowić nad różnymi sprawami. Żaden człowiek nie powinien (poza skrajnymi przypadkami) zakazywać lub ograniczać komukolwiek wejścia do kościoła. Nawet jeżeli leżą tam kostki byłych królów!

Katedra w dzielnicy Saint Denis w Paryżu

Jakieś półtora kilometra dalej także znajdowała się świątynia, ale już zupełnie innego rodzaju. Stade de France – miejsce światowych wydarzeń sportowych i artystycznych. Jego otwarcie nastąpiło w 1998 roku, kilka miesięcy przed piłkarskimi mistrzostwami świata, które tego roku odbywały się właśnie we Francji. Przy jego budowie musiano obniżyć jego fundament o 11 metrów, aby nie był wyższy niż znajdująca się nieopodal katedra, mająca dla Francuzów wielkie znaczenie. Kupienie biletu na wycieczkę z przewodnikiem po stadionie, było dla mnie obowiązkowe. Zwiedzanie rozpoczęło się od przejścia do muzeum poświęconego historii stadionu oraz wydarzeniom jakie miały na nim miejsce. Było tam wiele eksponatów, które sprawiały, że czułem się tak, jakbym dotykał historii światowego sportu i światowej muzyki. Na wystawach można było zobaczyć oryginalne koszulki Zinedina Zidana, w której ten zagrał w finale mistrzostw z 1998 roku. Kawałek dalej koszulka Ronaldo (tego prawdziwego, z Brazylii), a także innych sportowców. W jeszcze innym miejscu z bliska można było spojrzeć na kombinezon i kask Jeana Alesiego, który wygrał wyścigi samochodowe na wytyczonym w obrębie stadionu lodowym torze. Przez trzy lata z rzędu odbywał się tu również coroczny Wyścig Mistrzów, który gromadzi najlepszych kierowców z całego świata i z różnych dziedzin sportów motorowych. Zawody ściągnęły takich zawodników jak Sebastian Loeb, Michael Schumacher, David Coulthard czy Travis Pastrana. To topowe nazwiska świata motosportu. Ale stadion to także miejsce wspaniałych zawodów lekkoatletycznych, na których pojawiali się najwybitniejsi sportowcy, z Usainem Boltem włącznie. Poza tym regularnie organizowane są tu występy międzynarodowych gwiazd estrady. Stadion gościł już między innymi takich artystów jak zespoły U2 i Coldplay, Tinę Turner, Paula McCartneya, Joe Cockera czy Armina van Buurena. Wystąpić tutaj przed niemal osiemdzisięciotysięczną publicznością we wnętrzu areny będącej świadkiem takich epickich wydarzeń, byłoby czymś niezwykłym i ekscytującym.
Po obejrzeniu wystawy przyszedł czas na spacer po stadionowym kompleksie. Naszą grupę składającą się z reprezentantów Polski oraz Wielkiej Brytanii oprowadzał młody chłopak z Holandii. Skoro jest to miejsce goszczące ludzi z całego świata, to i podczas zwiedzania trzeba obracać się w międzynarodowym towarzystwie! Mieliśmy okazję zobaczyć pomieszczenia stadionu, które na co dzień nie są dostępne dla ludzi, szatnie, sale treningową, sale konferencyjną, loże vipowskie i tak dalej. Zaskoczył mnie fakt, że na stadionie znajduje się także hotel, z którego skorzystać mogą sportowcy, bądź występujący artyści. Bardzo praktyczne rozwiązanie. W końcu weszliśmy na płytę stadionu bramą, którą przekraczały już największe sławy sportu. Na mojej twarzy od razu pokazał się szeroki uśmiech, a oczami wyobraźni widziałem jak w moją stronę zwróconych jest 80 tys. twarzy. Bez wahania stwierdzę, że wizyta na tej światowej arenie była dla mnie jednym z najlepszych punktów wyprawy w okolice Paryża.

Pontoise, Francja

Miasteczko, w którym czas płynie wolniej

Pod koniec pobytu wybrałem się do położonego jakieś 40 – 50 kilometrów poza Paryżem miasteczka Pontoise. To niespełna 30 tysięczne miasteczko bardzo przypominało mi Sandomierz. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nagle zza rogu na rowerze wyjechał francuski odpowiednik Ojca Mateusza. W samym centrum znajdował się niewielki, oświetlony tego dnia mocnymi promieniami słońca, ryneczek, z boku którego znajdował się stary kościół. Z dworca kolejowego prowadziła tam dość stroma i długa ulica, ale uporałem się z nią bez jakiejkolwiek zadyszki. Wszedłem do kościoła. Przechadzając się którąś z bocznych naw nieco mrocznej i wybudowanej w podobnym stylu co katedra Notre Dame budowli, natykam się na tutejszego księdza. Bardzo sympatyczny człowiek. Opowiadał coś mojej siostrze po francusku, ale ja nic nie rozumiałem. Gdy się zorientował i przeszedł na język angielski, mogłem posłuchać co nieco o historii tej świątyni oraz miasteczka w którym się znajdowała. W końcu zaczął opowiadać z tak wielkim entuzjazmem, że upomniał go jakiś gość, który przyszedł tutaj, aby w spokoju się pomodlić.

Po tym krótkim i nieplanowanym wykładzie przyszedł czas na spacer po miasteczku. Choć był to poniedziałek, panowała tu taka atmosfera i taki spokój, jakby było sobotnie popołudnie. Z rzadka przejedzie jakiś samochód. To prawdziwe wytchnienie po czasie spędzonym w wielkiej metropolii. Podoba mi się zwłaszcza dzielnica jednorodzinnych domków. Ludzie żyją tam blisko przyrody, a wokół zadbanych domów z pomalowanymi na różne kolory okiennicami, znajdują się ociekające zielenią, przydomowe ogródki. Takie miejsca, jak to, odpowiadają mi znacznie bardziej niż paryskie arterie. Późnym popołudniem wracam na ryneczek. Siadam w skromnej, ale eleganckiej knajpce, zamawiam jedno piwo i cieszę się przyjemnie przypiekającym słońcem. Bardzo lubię takie chwile gdy w oddalonym od tłumów i przyjemnym miejscu można usiąść z chłodnym trunkiem w ręku i delektować ciepłym dniem, nie przejmując się upływającym czasem. Zauważyłem, że chyba jest to popularne miejsce spotkań tutejszej młodzieży. Widzę parę osób mniej więcej w moim wieku. Niedaleko mnie siedzi grupka eleganckich dziewczyn, do których aparycji trzymany w ręku papieros, moim skromnym zdaniem, nie pasuje. Kawałek dalej siedziała następna mała grupa młodzieży. Podoba mi się ten lokal i podejrzewam, że gdybym tu mieszkał, także byłbym tu częstym bywalcem.

SacréCœur i piłkarz wyczynowiec

Ostatni dzień to kilkugodzinny spacer ulicami stolicy Francji. Nie wiem kiedy tam znów się wybiorę, dlatego warto było przejść się, aby nacieszyć się widokami, poobserwować tutejsze życie, pożartować z Azjatów, którzy potrafią bić rekordy w ilości robionych zdjęć na minutę, oraz aby dobrze utkwiła mi w pamięci atmosfera tego miejsca. Wybrałem się do kościoła SacréCœur. Znajduje się on na wzgórzu, z którego roztacza się widok na sporą cześć miasta. Wokół mnóstwo turystów, tak, że niemal cały czas muszę torować sobie drogę jak arktyczny lodołamacz. Grupa afrykańskich emigrantów stoi pod kościołem i próbuje sprzedać przechodniom małe modele Wieży Eiffela, ewentualnie butelki z wodą za 1 Euro. Nagle zbierają manatki i zaczynają biec tak szybko, jakby przygotowywali się do Igrzysk Olimpijskich. Ich śladem rusza żandarm, który nie zraża się własną przewrotką. Do tej pory nie sądziłem, że ich działanie, choć czasem natrętne, jest też uważane za nielegalne.

Paryż, Sacré-Cœur

Wchodzę do kościoła. Jest tu tak wielu ludzi, że jedne z drzwi służą jako wejście, drugie jako wyjście. W innym wypadku zapanował by tutaj niesłychany chaos. W środku można usiąść w którejś z ławek i pomodlić się. Warunki są jednak niesprzyjające. Cały czas ktoś głośno rozmawia, albo robi 100 zdjęć na minutę, zapominając, że znajduje się w miejscu świętym. Z górnego sklepienia kościoła na wszystkich odwiedzających spogląda postać Jezusa, który rozpościera ręce na znak otwartości na każdego człowieka. Wyczuwa się jednak to, ze wielu ludzi traktuje to miejsce jako warty odwiedzenia, ale jednak zwyczajny budynek. Nikogo nie można zmuszać do bycia katolikiem czy w ogóle chrześcijaninem. Mimo to zwyczajna, ludzka przyzwoitość wymaga, aby, niezależnie od tego czy jest się w kościele katolicki, protestanckim, synagodze bądź meczecie, godnie się zachowywać.

Gdy wyszedłem z kościoła, stałem się świadkiem prawdziwego sportowego spektaklu. Jego bohaterem był ubrany w dresowe spodnie, biały sweter i zimowa czapkę, dobrze zbudowany Afrykańczyk. Jego narzędziem pracy była piłka nożna oraz własne ciało. Ten człowiek wyczyniał z piłką takie akrobacje i sztuczki, jakby zwyczajnie kpił sobie z prawa grawitacji. Stanie na płocie otaczającym teren kościoła i odbijanie piłki to było zdecydowanie za mało. Po chwili piłkarz bez wysiłku wspiął się na stojącą obok, kilkumetrową lampę i wisząc na niej, odbijał piłkę w dalszym ciągu. Z całym szacunkiem dla zawodowych piłkarzy występujących w światowych rozgrywkach, ale przy tym młodym chłopaku wydawali mi się oni podwórkowymi chłopcami, którzy potykają się o własne nogi. Jego wyczyny zgromadziły kilkudziesięcioosobowa publiczność. Jak dowiedziałem się już po powrocie do domu, ten utalentowany człowiek to Iya Traore i jest we Francji całkiem popularny. Śmiało zachęcam do poświecenia chociaż krótkiej chwili na obejrzenie w internecie jego wyczynów.

Poza turystycznymi arteriami

Nie jestem typem turysty, który przyjeżdżając do jakiegoś miejsca chce w jak najkrótszym czasie zobaczyć jak najwięcej zabytków i atrakcji turystycznych. Odhaczanie kolejnych obiektów na liście niczym podczas jakiejś inwentury w supermarkecie, połączone z robieniem sobie na tle każdego z nich pamiątkowego zdjęcia, to nie mój styl. Jeśli komuś to odpowiada, proszę bardzo. Ja jednak często lubię zatrzymać się, zejść ze ścieżek, którymi chadza większość odwiedzających i poobserwować jak wygląda codzienne życie, a nie to podstawione pod nos zagranicznych gości. To właśnie w takich miejscach można odkryć chociażby jakąś mało znaną, ale serwującą dobre i w miarę tanie jedzenie, restauracyjkę. Owszem, ja też lubię zahaczyć o atrakcje turystyczne. Wiele z nich jest naprawdę godnych uwagi i żałowałbym, gdybym ich nie zobaczył jednak zdecydowanie nie jestem osobą, dla której esencja podróżowania to bieganie od punktu do punktu, od zabytku do zabytku. Warto wejść w jakieś puste uliczki, powłóczyć się bez celu po mniej uczęszczanych okolicach. Dzięki temu mam szansę zobaczyć normalne życie. W ten sposób trafiłem miedzy innymi na koncert muzyki klasycznej. Być może byłby to koncert jakich wiele w różnych miastach na świecie, gdyby nie to, że na pianie grał artysta, który był niewidomy. Grał pozytywne, melodyjne i łatwo wpadające w ucho utwory. Dla mnie to nieco inny muzyczny świat, niż ten w którym poruszam się na co dzień, ale samemu będąc muzykiem, nie mogłem nie docenić tego człowieka jak i tego, co zaprezentował na scenie.

Wariackie tempo życia

Nikogo chyba nie muszę przekonywać, że Paryż to światowa metropolia. Zrozumiałe jest zatem, że tempo życia potrafi być tutaj naprawdę ogromne. Ludzie wiecznie się spieszą. Pędzą pomiędzy peronami stacji kolejowej szukając odpowiedniego stanowiska i zachowując się tak, jak gdyby byli zawodnikami startującymi w konkurencji biegu do pociągu na czas. Tak, jakby od tego czy dotrą na miejsce pięć minut wcześniej, bądź później, zależały losy Francji. Gdy wysiadając z pociągu wspaniałomyślnie postanowiłem zwolnić, aby przepuścić jakąś osobę, z którą krzyżowała się akurat moja linia marszu, popełniłem chyba mały błąd i omal nie doprowadziłem do katastrofy w ruchu lądowym. Od razu wpadła na mnie jakaś ¼ populacji Paryża, która ślepo gnała przed siebie jak stado bizonów na amerykańskiej prerii. W ogóle to mam wrażenie, że ludzie nie umieją tu chodzić. Nie trzymają się prawej strony chodnika, włażą bezpardonowo pod nogi i czasem nie zachowują odpowiedniego dystansu do innych ludzi. Nie wiem z czego to wynika, ale podejrzewam, że jest to efekt tutejszego tempa życia. Tempa tak zawrotnego, że prędzej czy później będzie miało ono negatywne skutki zarówno w życiu pojedynczych ludzi, jak i społeczeństwa.

Nie tylko na chodnikach i innych strefach dla pieszych panuje taki młyn. W miejskim ruchu drogowym jest tutaj tak samo. Tłok, korki, podjeżdżanie, zajeżdżanie i inne tego typu zachowania to tutaj codzienność. Dla niektórych kierowców na wyposażeniu samochodu mogłoby też w ogóle nie być kierunkowskazów, bo i tak ich nie używają. Do tego dochodzą słabo lub w ogóle niewidoczne linie wyznaczające pasy ruchu na niektórych ruchliwych arteriach. Tu trzeba mieć oczy dookoła głowy, a jazda autem to prawdziwa szkoła przetrwania. Nigdy nie wiadomo, kiedy przed maskę wyskoczy skuter lub motocykl, są w stanie nadjechać dosłownie znikąd. Nie jest się też w stanie przewidzieć czy czasem jadąca obok ciężarówka nagle nie zajedzie drogi, albo czy na czerwonym świetle na jezdnię nie wkroczy nieuważny pieszy. Gdy więc spacerując po mieście na wielu samochodach widziałem rysy i inne ślady uderzeń, wiedziałem co jest tego przyczyną. Wygląda to tak, jakby narodowym sportem było tutaj Destruction Derby, podczas którego dozwolone jest wypychanie innych zawodników z trasy. Normą jest także zostawianie samochodu po prostu tam, gdzie akurat znajdzie się miejsce. Środek przejścia dla pieszych wydaje się idealny. Często widziałem też jak samochody były zaparkowane w taki sposób, że kierowcy, którzy zostawili swoje pojazdy w środku grupy zaparkowanych aut, nie byliby w stanie wyjechać, bez przepchnięcia samochodu, który jest przed, albo za.

Paryż

Kulturowy megamiks

Z wielu stron dochodzą nas głosy, że współczesny Paryż to istna mieszanka kulturowa. Opierając się na własnym doświadczeniu mogę powiedzieć, że to prawda. Biali, Azjaci, Afrykanie, ludzie o arabskich rysach twarzy, lub nawet europejskich, ale zdradzających pochodzenie z krajów południowych. Nawet w bloku gdzie rezydowaliśmy, mieszkał ze swoją żoną pewien wiecznie uśmiechnięty Chińczyk, który często czytał na balkonie gazety, chowając się przed słońcem za kolorową parasolką. Taki kulturowy megamiks. Spotkania z ludźmi z całego świata to szansa na to, żeby czegoś nauczyć się od innych, a także żeby inni mogli czegoś wartościowego nauczyć się od nas. Trzeba też zrozumieć tych, którzy przenieśli się do Francji, bo była to dla nich jedyna szansa, aby zapewnić sobie i swojej rodzinie lepsze życie, wykształcenie, pracę i godne warunki. Z drugiej jednak strony duża ilość imigrantów wywołuje spore problemy. Ich obecność niekiedy powoduje napięcia społeczne, otwarte konflikty, brak chęci asymilacji ze społeczeństwem, narzucanie własnych wartości kulturowych czy świadomy wybór życia na koszt państwa poprzez wieloletnie korzystanie z zasiłków.

Skoro już mowa o emigracji, to muszę zauważyć, że wielu imigrantów pochodzi z Polski. Nie trzeba szukać daleko, przykładem może być chociażby nasza znajoma. Szacuje się, że w rejonie Paryża naszych rodaków może być nawet 300 tysięcy. O tym, że mieszka ich tutaj naprawdę spora liczba, mogłem przekonać się gdy w niedzielne przedpołudnie wybrałem się do kościoła. Przybyłem na miejsce kilkanaście minut przed czasem, więc miałem chwilę, aby dokładnie rozejrzeć się po placu znajdującym się przy kościele, jak i w jego wnętrzu. Toczyło się sporo luźnych rozmów w języku polskim. Do środka prowadziły niezbyt wysokie schody, na których szycie znajdowało się sześć kolumn w stylu jońskim. Nad całością dominowała wysoka kopuła przypominająca tę, która jest częścią bazyliki w Licheniu. Wnętrze przypominało typowy polski kościół. Było tam wiele obrazów typowych dla świątyń w naszym kraju, sporo portretów przedstawiających polskich świętych oraz tablica upamiętniająca wizytę Lecha Kaczyńskiego w 2007 roku. Cały kościół był zapełniony rodakami niemal do ostatniego miejsca. Osób na niedzielnej mszy było tutaj zdecydowanie więcej niż w niejednym kościele w Polsce. Zauważyłem też, że ludzie raczej nie przychodzą na zasadzie obowiązku do odhaczenia. W postawie ludzi było wyraźnie widoczne zaangażowanie w modlitwę. Także ksiądz nie odbębniał swoich mszalnych obowiązków, ale starannie prowadził modlitwę. Polski kościół w Paryżu to miejsce, gdzie religia nie jest traktowana jako pusty obrządek, ale miejsce spotkań ludzi dla których jest ona istotnym elementem życia.
Modnisie i fircyki

W Paryżu ciekawą kwestią jest sposób ubierania się żyjących tu ludzi. Wiele mówi się na temat tego, że jest to światowe centrum mody. Rzeczywiście, wiele osób, należących do obu płci, potrafi się ładnie i elegancko ubrać. Kolory i style poszczególnych części garderoby, były do siebie dopasowane, a aparycji takich osób nie można było niczego zarzucić. Śmiało mogły by pozować do portretu któregoś z impresjonistów, których obrazy licznie były prezentowane w tutejszych muzeach i galeriach. Któregoś dnia z ciekawości wybrałem się do najmodniejszego w mieście centrum handlowego. Wielki budynek, w którym zobaczyć można czym jest moda światowej klasy. W środku wielu ludzi. Nie tylko takich, którzy chcieliby wyjść stamtąd z jakimś nowym nabytkiem. Część osób, podobnie jak ja, weszła tam z ciekawości. Dla niektórych taka ilość sklepów i produktów w jednym miejscu to było zdecydowanie za wiele. Przykładem był pewien pan, który zwyczajnie położył się na sklepowej ławeczce i zasnął. Wcale mnie to nie dziwi, bo dłuższe zwiedzanie tego miejsca, także mnie zaczęło męczyć. W tym świecie wyszukanych i drogich kreacji, gdzie zwykły pasek do spodni może być wydatkiem rzędu 100 euro, ubrany w koszulkę North Face’a, dżinsowe spodenki i wysłużone adidasy, pasowałem jak pięść do nosa.

Tutejsza moda ma jednak drugą stronę medalu. Nie brakuje takich, którzy dzięki temu jak są ubrani i jaki prezentują wizerunek, zasługują na miano dziwolągów i fircyków. Ludzie z fryzurami uformowanymi w specyficzne czuby, na które, dla wzmocnienia efektu, wylali hektolitry żelu do włosów to tutaj pewna norma. Do tego dochodzą jakieś rozmemłane podkoszulki, rozchełstane bluzy i spodnie, które w znacznie większym procencie składają się z wyciętych dziur, niż z materiału. Według nich, są pewnie ubrani według najnowszych trendów. To dziwne, że coś takiego często uznawane jest za bycie za pan brat z modą, gdy tymczasem ktoś tylko założy skarpetę do sandała, w czym ja osobiście nie widzę niczego złego, zaraz uznany zostaje za kogoś w rodzaju społecznego odszczepieńca.

Po co w ogóle tam jechać?

Nie jestem typem mieszczucha. Zatłoczone i tętniące życiem arterie nie są moim żywiołem. Znacznie lepiej czuje się tam, gdzie tempo życia jest wolniejsze, a ludzie na co dzień żyją blisko przyrody. Bardziej jak u siebie czuje się tam, gdzie wokół mam dużo otwartych przestrzeni, a wśród drzew słychać szum wiatru i śpiew ptaków. Nie znaczy to jednak, ze jestem kimś w rodzaju wielkomiejskiego odludka. Lubię zwiedzać i poznawać duże metropolie, obserwować styl życia mieszkających tam ludzi. Dlatego cieszę się, że mogłem zobaczyć Paryż, ze swoimi jasnymi i ciemnymi stronami, nie na zdjęciach w magazynach podróżniczych, czy na filmowym ekranie, ale poprzez własne doświadczenie. Chyba powinienem strzelić tutaj jakiś patetyczny, podsumowujący elaborat, ale nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Gdyby ktoś zapytał mnie, dlaczego właściwie warto pojechać do Paryża, to nie byłbym w stanie podać jednego powodu, gdyż jest ich wiele. Nie jestem też w stanie spamiętać i spisać wszystkich wrażeń jakie towarzyszyły mi podczas wędrówek ulicami miasta. Wspaniałe budowle, zabytki i obrazy, oryginalni ludzie, kultura, tutejszy styl, miejski gwar, ubrania za idiotycznie wręcz wysokie ceny, wspaniałe auta na ulicach, ale także brud, śmieci, tłok i smród spalin na najruchliwszych drogach – wszystko to składa się na obraz jaki pozostał w mojej głowie po tej wyprawie. Obraz tak kolorowy i różnorodny, jak dzieła francuskich impresjonistów, na których przeplatają się jasne i ciemne barwy. Może więc nie bez powodu w tym miejscu na Ziemi powstały wspaniałe dzieła zaliczane do tego malarskiego stylu? Prawdopodobnie to właśnie ta elegancja, mieszanka kulturowa i mnogość wrażeń mogą być tym, co do dnia dzisiejszego inspiruje wielu artystów i co sprawia, że wielu wizytujących chce tutaj wracać.

Gdy ostatniego dnia siedziałem wieczorem na balkonie, patrząc na skąpane w żółtym świetle latarni ulice, na ostatnich gości opuszczających pobliską restaurację, znajdujące się w oddali wieżowce z dzielnicy La Defense i sunąc wzrokiem za przejeżdżającymi samochodami, w swojej głowie podsumowywałem cały wyjazd. Sporo rzeczy mnie tutaj trochę męczyło bądź, tak jak paryskie metro, wręcz mnie denerwowało, ale nie żałuję ani jednego spędzonego tutaj dnia.


Tekst i zdjęcia: Mateusz Fabiszak
2015

Mateusz Fabiszak – muzyk, fan sportowych samochodów, maratończyk. Z wykształcenia geograf i dziennikarz. W utrzymanych w lekkim stylu artykułach dzieli się swoimi obserwacjami otaczającej rzeczywistości.