Siedząc w pokoju na dywanie, pośród wielkiego bałaganu spojrzałam na zapakowaną dopiero w połowie walizkę. Chociaż lista rzeczy niezbędnych oraz tych mniej potrzebnych leżała obok mnie, pomyślałam, że pakowanie potrwa jeszcze kilka długich godzin.

Jeszcze raz sprawdziłam, ile kilogramów bagażu mogę wziąć na pokład samolotu. Dwa kilogramy to niewielka różnica, a jednak okazuje się inaczej, kiedy w podróż zabiera się bandaże, gazę opatrunkową, plastry, leki i wiele innych rzeczy potrzebnych w Ośrodku Zdrowia dla Trędowatych w Puri. 

To właśnie do Indii miałam dotrzeć już za kilka dni i wraz ze zbliżającą się datą mojego wylotu obawy były coraz większe, a świadomość nieznanego rosła. 
– Co będzie mi potrzebne? Co jeszcze należałoby zabrać? Czy poradzę sobie sama w tym ogromnym kraju? – zmęczona nadmiarem niespokojnych myśli zasnęłam, by obudzić się rankiem w dniu wylotu. I tak zaczęła się moja podróż…  

Lot był długi. W Nowym Delhi – stolicy Indii wylądowałam w nocy. Byłam zmęczona, ale przytomna. Wsiadłam do taksówki razem z ogromnym bagażem i patrzyłam przez okno nie mogąc się nadziwić, że w środku nocy ulice Delhi są pełne i zatłoczone, niemalże jak podczas manifestacji. Ale nie było tam żadnej manifestacji. Kobiety, mężczyźni, dzieci… w większości zgromadzeni wokół dworców, czekali na pociągi i autobusy, które miały zawieźć ich do domów, lub w miejsca gdzie spodziewali się znaleźć lepszą pracę i byt. Niektórzy zmuszeni do długiej tułaczki, inni bezdomni z wyboru. Wzdłuż szerokich bulwarów spali kierowcy rikszy rowerowych, jeden przy drugim, tak by rano być gotowym do pracy, być na miejscu gdzie najwięcej przechodniów będzie potrzebowało skorzystać z ich niezbędnych w tak wielkim mieście usług.
Dotarłam do hotelu cały czas niedowierzając, że właśnie stanęłam na tej indyjskiej, pachnącej kadzidłem i jaśminem ziemi. Spałam długo. Obudziło mnie głośne pukanie do drzwi. To uśmiechnięty Hindus, młody pracownik hotelu, przyniósł mi maleńki gliniany kubek herbaty z mlekiem i imbirem.

– Już popołudnie, a Ty śpisz! Jesteś tu pierwszy raz? Turystka? Wyjdź na ulicę! Zobacz jak tam kolorowo! – nowy znajomy nie czekał na moje odpowiedzi.

Spojrzałam na zegarek. Faktycznie była godzina 14.00. Po chwili byłam już na ulicy – zobaczyłam tłum i szybko zawróciłam.

– Czy tam się coś dzieje? – zapytałam młodego Hindusa. Jakiż był rozbawiony widząc moje zdziwienie.
 – A co ma się dziać? Tam się toczy życie. – odpowiedział. 
Odważyłam się, więc i wyszłam na ulicę. Natychmiast poniósł mnie tłum ludzi. (…)

Wiedziałam, że w okolicy jest dworzec, z którego odjeżdżają pociągi do Puri. Kupiłam bilet i po kilkudziesięciogodzinnej podróży pociągiem przez niemalże 1700 kilometrów Indii dotarłam do celu – Puri. 
Było gorące popołudnie, gdy pociąg zatrzymał się na stacji końcowej. Z trudem wyciągnęłam z przedziału bagaże. Uśmiechnięty misjonarz – o. Joseph Philip SVD czekał na peronie wśród tłumu. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy w stronę Ośrodka Misyjnego. (…)

– Czy znałaś ojca Mariana Żelazka? – zapytał mnie misjonarz. 
– Nie. Nie miałam okazji poznać go osobiście. – odparłam.
– Nie martw się. Wszystko Ci dzisiaj pokażę, a wtedy poznasz Ojca Mariana niemal osobiście. – zachęcił z uśmiechem ojciec Joseph.

Trochę się zdziwiłam. Ojciec Żelazek zmarł, bowiem w 2006 roku, i nie było możliwości spotkania go osobiście. Jednakże mój opiekun dobrze wiedział, co mówi, o czym przekonałam się niebawem. 
Tamtego popołudnia zobaczyłam całe dzieło Ojca Mariana. Byłam w miejscach, gdzie żył i pracował ten Wielki Polak. Ojciec Joseph, werbista, cierpliwie odpowiadał na pytania.

Odwiedziłam Szkołę Beatrix i internat dla dzieci, Ośrodek Zdrowia KarunalayaKuchnię Miłosierdzia, gdzie wydawane są posiłki najbiedniejszym, Centrum Rehabilitacji i Wytwarzania Sznurów. Wieczorem poszliśmy do kaplicy, gdzie Ojciec Marian zwykł sprawować mszę świętą.

Z każdym dniem spędzonym w Puri poznawałam Ojca Mariana coraz lepiej. Coraz wyraźniej widziałam jego postać zmierzającą, co rano w stronę kolonii trędowatych.  (…) 
Trędowaty w Indiach to człowiek odrzucony. Mimo, że istnieje skuteczne leczenie, temat trądu to wciąż temat tabu. Mało, kto interesuje się losem tych ludzi, którzy ze względu na chorobę, żyją w koloniach, poza społeczeństwem, niejednokrotnie bez dostępu do opieki zdrowotnej, szkół i bez pracy. (…)

               W Ośrodku Zdrowia Karunalaya spędzałam większą część dnia, gdzie przyjmowałam pacjentów. Chorzy cierpieli przede wszystkim z powodu okaleczeń, ran i owrzodzeń związanych z przebytą chorobą. Nie brakowało jednak innych schorzeń. Przed południem, w otoczeniu dzieci udawałam się do szkoły Beatrix, gdzie badałam najmłodszych.

W godzinach południowych, kiedy ubranie było już prawie całkiem mokre na skutek wysokiej temperatury i wilgotności powietrza udawałam się na przerwę. W pięknym Ogrodzie Nadziei założonym przez Ojca Mariana podziwiałam dotąd nieznane mi rośliny. Na drzewie w tymże Ogrodzie Ojciec Marian umieścił tablicę: Trędowaci są naszymi przyjaciółmi. Wielokrotnie czytałam ten napis i bardzo szybko przekonałam się o jego autentyczności.

Pacjenci Ośrodka Karunalaya, bowiem w krótkim czasie stali się moimi przyjaciółmi. Dorośli witali mnie od progu przychodni, dzieciaki, choć początkowo nieśmiałe, z czasem przesiadywały przed Ośrodkiem czekając, aż skończę pracę, by potem odprowadzać mnie aż do wyjścia z koloni. 
– Przyjdziesz jutro? – zapytała mała dziewczynka, patrząc na mnie pięknymi czarnymi oczyma. 
– Przyjdę! – odpowiedziałam.
– Ale na pewno? – domagała się złożenia obietnicy. 
– Na pewno! – uśmiechnęłam się do niej. Natychmiast schyliła się i dotknęła dłonią moich stóp, a następnie swojego czoła i serca. To indyjski zwyczaj wyrażania szacunku. Tak każdy pacjent, młody i stary, dziękował mi za zmieniony opatrunek, za leczenie, za opiekę.

Następnego dnia Mała czekała na mnie w miejscu gdzie rozstałyśmy się dnia poprzedniego.

               Praca w Puri nie należała do łatwych. Klimat dawał się we znaki, a różnica kultur sprawiała, że czasem ciężko było mi zrozumieć sytuacje, z którymi pierwszy raz miałam do czynienia. Nieoceniona była wtedy pomoc misjonarzy werbistów, służących wsparciem w każdej chwili.

               Nauczyłam się pokory, poznałam inną kulturę. Zaprzyjaźniłam się z Trędowatym i poznałam Ojca Mariana Żelazka – osobiście.

Więcej informacji czytelnik znajdzie na profilach internetowych:

Facebook: Karunalaya Leprosy Care Centre oraz Asha Bagicha – Garden of Hope 

Artykuł napisany na podstawie doświadczeń własnych z pobytu w Puri.

Projekt pomocy dla Ośrodka Karunalaya zrealizowany w roku 2012 dzięki Fundacji Pomocy Humanitarnej Redemptoris Missio w Poznaniu przy współpracy z MSZ Polska Pomoc.

Kinga Zastawna – studentka VI roku medycyny
2015