Do Senegalu dostałam się drogą lądową, przekraczając granicę z Gambią. Kierowca, który był jednocześnie przewodnikiem, poznany dzień wcześniej zaoferował, że zawiezie mnie i grono moich znajomych na safari w Senegalu. Jego oferta była dosyć enigmatyczna, ale zaufaliśmy jego sympatycznej dość osobowości.
Powtarzał nieustannie „The Gambian experience”. I zaczęło się! Przeprawa lokalnym promem, który kursował pomiędzy Banjulem a Barra w Gambii przypominała bicie rekordu Guinessa w kategorii, ile osób maksymalnie jest w stanie zmieścić się na powierzchni jednego metra kwadratowego. Gdy kapitan uznał po dwóch godzinach oczekiwania, że udało mu się osiągnąć zamierzony rekord, statek przypominający puszkę sardynek odpłynął. Rejs trwał nie więcej niż pół godziny. W miejscowości Barra wsiedliśmy do „jeepa”, który miał nas prowadzić przez „bezdroża dzikiego Senegalu”. Drugi cudzysłów znajdzie swoje uzasadnienie w dalszej części. Natomiast jeśli o jeepa chodzi, to mianem tym nazywany jest jakikolwiek samochód terenowy. Nasz po osiągnięciu zawrotnej prędkości 120 km na godzinę, stanął u progu granicy z Senegalem – gęsta chmura dymu pokazała się spod maski. Byłam zaskoczona, że stało się to tak późno, bo oceniając stan wizualny samochodu nie podejrzewałam, że w ogóle ruszy.
Kierowca niewzruszony poczekał aż dym zniknie, dokręcił coś pod maską, a jego kolega w tym czasie popchał samochód. Gdy ten terenowy „jeep”, czyli zbite części z pięciu innych samochodów ruszył, pasażer szybko wskoczył na siedzenie, które nie było w żaden sposób przymocowane, co dawało się odczuć w przypadku hamowania, kiedy fotel złożony w pół lądował tuż przy przedniej szybie. Nasza zdenerwowana grupa z tyłu została uspokojona – „Don’t worry – Gambian experience”. Już na granicy należało wypełnić dokumenty i pokazać żółtą, międzynarodową książeczkę szczepień. Było to absolutnie obowiązkowe, ale bynajmniej ze względów bezpieczeństwa, bo jak w przypadku całej Afryki, ta kwestia jest bardzo względna. Celnicy nie wykluczali możliwość dostępu do Senegalu, zaryzykowałabym nawet, że cieszyli się, gdy ktoś jej nie posiadał, bo w takim wypadku była to dla nich okazja do zarobienia 10 euro. Tyle kosztuje przejście przez granicę bez książeczki. Ja ją posiadając musiałam czekać w długiej kolejce. Znajomi, którzy jej nie mieli zostali obsłużeni w innym osobnym pokoju, bez kolejki „wypełniając formalności”.
Już w Senegalu, tuż za gambijską granicą widać, dosyć znaczne różnice. Językiem urzędowym jest francuski, przy drodze są znaki drogowe, których kierowca przestrzegał, zapiął nawet pasy, co w tym przypadku oznacza – jedną już tylko ręką trzymał kierownicę, a drugą pas, bo zapięcia nie było. Była także więcej niż jedna, asfaltowa droga. Dojechaliśmy do Fathala Park już po południu. Senegal przywitał mnie skrzącym słońcem i egzotyczną, afrykańską wilgocią. Krajobrazy, kiedyś oglądane w niedzielne popołudnia z akompaniamentem głosu Krystyny Czubówny, k których marzyłam stały się rzeczywistością. Ze względu na osobliwą florę i faunę Senegalu stworzono tutaj liczne rezerwaty przyrody i Parki Narodowe.
Safari
Turyści skuszeni ofertą szalonej, egzotycznej przygody, decydują się na senegalskie Safari, najczęściej w Parku Fathala. Po wjeździe na jego powierzchnię, oczom ukazywał się teren porośnięty gęstymi zaroślami, drzewami, wśród których królowały ogromne baobaby.
Rezerwat przyrody Fathala w Senegalu to obszar około 6000 hektarów pierwotnej puszczy afrykańskiej. Przewidziany czas na jego odwiedzenie to dwie godziny. W tym czasie można spotkać kilka gatunków antylop – Eland, buszbok, waterbuck, kilkanaście guźców, zebry i jednego nosorożca (który w ataku szału zamordował swoją żonę), stado żyraf i zebry. Miejsca spotkania zwierząt są przewidywalne, nie trzeba na nie oczekiwać, wypatrywać ich w ciszy. Nie boją się one nawet hałasu zdezelowanego auta, jakim ten park odwiedzić nam przyszło. Rezerwat Fathala , to nie jest safari na wzór kenijskich czy tych znanych z RPA, w których można cały dzień jeździć i dowolnie planować trasy, w celu spotkania różnych zwierząt. Porównałabym to do dużego ZOO, z safari mającego raczej mało wspólnego – ot atrakcja turystyczna. Zwierzęta są dokarmiane, co według znawco safari, przeczy idei ich naturalnego środowiska. Bo w takowym jedzenie zdobywać musieliby sami. To nie było dzikie safari, nieoczekiwane. Raczej zaplanowane oglądanie przewidzianych w programie zwierząt.
Spacer z lwami
Niestety, turystyka jest głównym czynnikiem przyczyniającym się do okrucieństwa wobec zwierząt na całym świecie. Rzecz w tym, że większość podróżników, którzy biorą udział w takich zajęciach jak pieszczoty lub spacery z lwami, absolutnie uwielbia zwierzęta. Po prostu nie mają pojęcia, co dzieje się za kulisami. Główną atrakcją, dla której turyści przyjeżdżają do tego właśnie parku na spacer z lwami. Przecież co może być lepszym, szalonym, afrykańskim wspomnieniem niż spacer z królem dżungli? Od początku wiedziałam, że z tej atrakcji nie skorzystam. Rozmowa z spotkanym zupełnie przypadkiem, byłem wolontariuszem, którego zadaniem była „opieka nad lwiątkami” utwierdziła mnie w przekonaniu, że zrobiłam słusznie. Almemo, bo tak miał na imię, opowiadał o warunkach w jakich żyją lwy: – W parku znajdowało się jeszcze niedawno kilkadziesiąt lwów. Większość trafiła tam jako małe lwiątka, zabrane siłą od matki, w wieku 3 tygodni. Wszystkie naturalne instynkty tych zwierząt miały zostać z nich wypełnione w najszybszym możliwym czasie. Na zdjęciach turystów z małymi lwami zarobić można było najwięcej. Najczęściej przemocą nauczano ich jakichkolwiek form samoobrony. Żeby turyści mogli je głaskać, robić sobie zdjęcia, nie może istnieć żadne ryzyko, że lew atakuje. Które dzikie zwierzę, pozwoli sobie na tak bliski kontakt z człowiekiem i innym gatunkiem w ogóle? Takie, które się boi kary. To dlatego przewodnik podczas spaceru ma przy sobie specjalny kij, ostro zakończony. Zwierzę najczęściej jest nim poranione podczas tresury. Na wypadek, gdyby podczas spaceru z turystami, przyszedł mu na myśl jakiś niepożądany odruch, treser obecny przy spacerze przypomina mu, że nie warto. Jeżeli chodzi o opiekę medyczną lwów, woła o pomstę do nieba. Na przestrzeni roku ginie kilkanaście lwów, głównie z powodu ich zaniedbania. Są zbyt tanie do zdobycia, by w razie potrzeby wezwać (kosztownego w swojej usłudze) weterynarza”.
Dla rozrywki turystów te majestatyczne, dumne zwierzęta, stają się pozbawionymi godności maskotkami na sznurkach. Żeby ugasić jakiekolwiek wątpliwości turystów, co to tego, czy zwierzęta, (szczególnie starych, zniszczonych, zmęczonych lwów) mają się dobrze, wszechobecne są bajki o rzekomym ratowaniu osieroconych lwiątek i starych, zranionych, u kresu sił, lwów. Turyści, niejednokrotnie wierząc, że przyczyniają się do polepszenia bytu zwierząt, płacą za ich mękę. Jeżeli chodzi natomiast o wspomniane, zniszczone życiem lwy, to nie koniec historii.
Po rozmowie z wolontariuszem, pytałem mieszkańców czy wiedzą, jaki los spotyka lwy. Zauważając, że ja wiem, wzruszali ramionami, nie próbowali mnie zbywać. Rozmowa o tym nie była dla nich wygodna, czemu trudno się dziwić. Mnie natomiast zachęciło to do zdobycia największej możliwej ilości informacji na temat tej, jakże popularnej rozrywki.
Canned hunting
Większość ludzi nie ma pojęcia, że istnieje bezpośredni związek między wędrówkami z lwami a handlem polowaniami na lwy w terenie zamkniętym. Turystom wmawia się, że obecne w parku schorowane lwy, po okresie rehabilitacji trafiają z powrotem do swojego środowiska naturalnego. Zacznijmy od tego, dlaczego są zniszczone. To wynik wspomnianego już ich zaniedbania i godzinnych wędrówek, ze spragnionymi wrażeń turystami. Zmniejszająca się liczba lwów w parku, znalazła swoje uzasadnienie w szczytnym zezwoleniu zwierzęciu na powrót do natury. Brzmi jak całkowicie etyczne doświadczenie dzikiej przyrody. Prawda jest jednak inna. Chris Mercer, współzałożyciel Campaign Against Canned Hunting (Kampania przeciwko polowaniom), twierdzi, że ludzie stojący za tymi atrakcjami oszukują podróżnych w imię chciwości i zysku.
Jak przeczytać można w jednym z jego artykułów „(…) Hodowcy lwów rekompensują koszty hodowli młodych lwów, wynajmując je do pieszczot i spacerów. Następnie, gdy są zbyt duże i hałaśliwe, by je pieścić i kiedy nie nadają się już do chodzenia z turystami, są trzymane w nędznych, obskurnych warunkach, dopóki nie zostaną sprzedane jako żywe cele łowcą trofeów. Tak więc każdy turysta, który płaci za chodzenie z lwami, przyczynia się do rozwoju przemysłu łowieckiego lwów w puszkach.
Ale problemy, z którymi borykają się te lwy, zaczynają się od momentu ich narodzin. Dzieci są pobierane od matek wcześnie, aby mogły być hodowane ręcznie, przyzwyczajają je do ludzkiego dotyku. Z wiekiem, wiele z nich jest bitych lub odurzonych w poddaństwie. Niestety nawet jeśli nie zostaną upolowane, nie ma żadnej szansy na ich powrót do natury.
Chciałabym uczynić podróżowanie bardziej świadomym i odpowiedzialnym. Turysta dla zdjęcia jest w stanie zrobić dużo. A kraj trzeciego świata, gdzie głód i bieda są na porządku dziennym, dla zarobku są w stanie zrobić wszystko. Chcę wierzyć, że większość turystów po prostu ze względu na brak świadomości kulis tych atrakcji, bierze w nich udział. Żywię nadzieję, że tę świadomość posiadając, nie wzięliby w tym udziału. Każdy wydany dolar, na rzecz tego typu rozrywek, to nasz wkład w cierpienie zwierząt. Każda rezygnacja z takiej rozrywki, to ukłon w stronę ich wolności. Decyzja należy do każdego z nas.
Tekst i zdjęcia: Agata Kurzańska
2020
Prezenterka telewizyjna, dziennikarka, podróżniczka i aktywistka na rzecz zwierząt. W pracy podróżniczo – dziennikarskiej kieruje się budzeniem świadomości ludzi na temat praw, jakimi rządzi się turystyka. Przede wszystkim tym, jakie przełożenia ma na środowisko naturalne i życie zwierząt. Ponadto autorka bloga www.liveslow-travelfast.pl poświęconemu tematyce zdrowia i rozwoju na bazie mądrości przywiezionych z wielu krańców świata.