Kiedy otrzymałam od organizatorek wyprawy Arte Maroko informację z dokładną specyfikacją odzieży, przyborów do jedzenia, suchego prowiantu, lekarstw itp. pomyślałam, że to zabawne i że ostatni raz taką listę rzeczy miałam wieki temu, na obozie wędrownym. Może z pewnym wyjątkiem, teraz oprócz butów trekkingowych, pakowałam do plecaka także małą czarną na wieczorne wyjście do klubu i szpilki… 

Jednak, kiedy ujrzałam na lotnisku 15 innych kobiet, objuczonych w wielkie plecaki ze śpiworami, uświadomiłam sobie, że czeka nas prawdziwa wyprawa. Oprócz samej podróży, równie niewiadoma, co fascynująca była myśl o tym, jak uda się licznej grupie kobiet przeżyć wspólnie dwa tygodnie w dobrej komitywie, a może nawet zaprzyjaźnić. Stereotypowe męskie widzenie zakłada, że tak się nie udaje. Mężczyźni to i owszem, potrafią razem iść na piwo, skoczyć na ryby czy nawet na tzw. męski wyjazd sportowy.  Ale kobiety, mogą się, co najwyżej pokłócić, poplotkować, wymiękną.

A jednak kobiety jadą na wyprawę do Afryki…

Maroko jest wyjątkowe i fascynujące, mieni się kolorami przeróżnych nacji afrykańskich, gościnne i otwarte na przybyszów, dzięki swoim wielowiekowym doświadczeniom i napływu obcych kultur, jest także krajem nowoczesnym, szczególnie w kwestii uznania praw kobiet. To jedyny kraj muzułmański, w którym istnieją przewodniczki duchowe, mogące uczyć Koranu inne kobiety. Tutaj król oficjalnie potępia wielożeństwo, a sam prezentuje się na miejskim bulwarze ze swoją żoną, wykształconą informatyczką. To wreszcie kraj, w którym można zrobić wspaniałe zakupy, jeśli nie jest się uzależnionym od topowych projektantów, ale szuka oryginalnych rzeczy, można zwiedzić wspaniałe zabytki, serfować na oceanicznych falach, lub wspiąć się na szczyty górskie….

Do Marrakeszu dotarłyśmy o świcie, po kilkugodzinnej jeździe z Casablanki.  Z lekką trudnością odnalazłyśmy wskazany adres naszego riadu. Nieoznakowana ulica, brak numeru na ozdobnych, kutych drzwiach w grubym murze, przypominały wejście do sezamu.. Przywitała nas uśmiechnięta kobieta, właścicielka hotelu – Dagmara, Polka. Rozpoczęłyśmy poznawanie Maroka od tradycyjnej arabskiej zielonej herbaty z miętą. 

Nocna, wyczerpująca podróż sprawiły, że wszystkie uroki Marrakeszu musiały poczekać dopóki nie zrelaksowałyśmy się w chłodnych wnętrzach przytulnego riadu. Śniadanie serwowane jest z lekka na wzór francuski z pysznymi placuszkami z miodem i sok pomarańczowy, a Muezin z pobliskiego minaretu przypomina wiernym czas południowej modlitwy, a nam porę do odkrywania miasta. 

Znaczna ilość Europejczyków a szczególnie Francuzów, sprawia, że pomimo wszechobecnego orientu, czujemy się bezpiecznie. Nasza liczna grupa blondynek, nie spotyka nachalnych zaczepek.  Zainteresowanie nietypową ekipą pozostaje wyłącznie w sferze czujnej obserwacji. Marokańczycy to ludzie niezwykle uprzejmi i życzliwi. Pod warunkiem, że nie traktujemy ich, jako atrakcji turystycznej i nie robimy im zdjęć z bliska i bez uprzedzenia. Rezygnujemy ze zwiedzania okazałych marrakeszeńskich pałaców na rzecz szkoły koranicznej: Medresy Ben Youssef, miejsca, do którego kobiety nie miały kiedyś wstępu.

Mimo, że stare dzielnice Marrakeszu pełne są wąskich i krętych uliczek, dość łatwo się po nich poruszać dzięki widocznym czerwonym średniowiecznym murom obronnym, stanowiącym granice medyny. Wszechobecne kolorowe stragany, to paleta barw i zapachów, a wszystko nabiera zdwojonej intensywności w nocy, kiedy wielki plac Dżemma El Fna staje się areną dla przeróżnych magików, zaklinaczy węży, tancerzy i muzyków. Jest to także wielkie gastronomiczne targowisko i jadłodajnia. Marrakesz zdaje się nigdy nie spać. Gwar i ruch uliczny jest może nieco mniejszy o świcie, jednak życie tętni całą dobę. Mieszkając w medinie, wszędzie jest blisko pieszo, choć można wynająć także dorożkę, która zabiera na przejażdżkę, także do nowej dzielnicy Guelitz, gdzie warto odwiedzić przepiękne ogrody Majorelle. Założone w XIX w przez francuskiego artystę malarza, nad którymi patronat ustanowił Yves Saint Laurent. Kryją rzadką i niezwykle wypielęgnowaną roślinność, pośród której znajdziemy relaks i ukojenie przed skwarem i gwarem ulic. 

Nie byłybyśmy prawdziwymi kobietami, gdybyśmy nie spróbowały działania hammamu. Słynne łaźnie parowe, które Europejczycy poznali w ostatnim stuleciu, znane było od starożytności, jako codzienna higiena i kwintesencja zabiegów kosmetycznych. Co prawda nasza wyprawa polega na odwiedzinach w typowej, miejskiej łaźni, gdzie Marokanki pozbawione wody bieżącej w swoich domach, mogą się swobodnie umyć, jednak cały rytuał jest ciekawym przeżyciem. Nagie europejskie kobiety we wspólnej łaźni, to także dla nas samych nowa forma integracji, przełamywania barier i w zasadzie przełomowy moment, w którym zrozumiałyśmy, że nie ma już żadnego tabu między nami. Po kolei każda z nas podlega rytuałowi gommage, czyli peelingowi czarnym mydłem, dokonywanym przez Arabkę zaopatrzoną w specjalną rękawicę (dla każdej z nas oddzielną).

Początkowo nieco spięte i zablokowane, otwieramy się na nowe doznania. Stan niezwykłego odprężenia i ekstatycznej przyjemności to nowości, jakich się nie spodziewałyśmy w takim miejscu …na koniec wmasowywanie olejków w złuszczoną i wygładzoną skórę jest zwieńczeniem dzieła.  Dodatkowy walor hammamu w stosunku do naszych usług kosmetycznych polega na tym, że tutaj kobiety są ze sobą razem, niespiesznie, integrują się i wręcz celebrują to wspólne trwanie tylko dla siebie.

Wypielęgnowane po zabiegach hammamu, musiałyśmy tylko wykopać z plecaka swoją mała czarną, zmienić japonki i sandały. Nowe dzielnice Marrakeszu to także ekskluzywne nocne kluby. Należy sprawdzić i porównać ich jakość i styl. Program artystyczny jest na światowym poziomie, ale całodzienne penetrowanie miasta pozbawiło nas przyjemności nocnego balowania. Przed nami kolejny długi dzień…

Następnego dnia odwiedzamy farmę należącą do Moniki, Polki mieszkającej od lat w Maroku ze swoim mężem Marokańczykiem i dziećmi. Pomarańczowe drzewa witają nas od bramy, wokół ciągną się gaje oliwkowe, które graniczą z ogrodami królewskimi, a my czujemy, co to znaczy przestrzeń afrykańskiej ziemi. Niestety, gospodyni z powodów rodzinnych musiała wyjechać do Polski, jednak gościnny dom stoi dla 16 kobiet otworem. Zaproszona do prowadzenia warsztatów tańca instruktorka już na nas czeka. Cudowna zabawa i nauka tańca brzucha uświadamia nam po raz kolejny niezwykłą przyjemność płynącą z przebywania wśród kobiet i radość, jaką niesie wspólny, energetyzujący ruch. W lekkie zakłopotanie wprawia jedynie fakt, że na parkiecie pojawia się sędziwa gosposia domu, która właśnie przygotowała dla nas lunch, a teraz wtóruje z werwą naszej instruktorce w jej pokazie. Doprawdy siła tańca jest niebywała. Jednak zapachy z kuchni wprost odurzają swoim wspaniałym aromatem i wabią na ucztę.

Marokańska kuchnia to przede wszystkim kuchnia dobrze przyprawiona. Najpierw podano pikantną zupę harirę z ciecierzycy oraz sałatki z duszonych bakłażanów, pomidorów i grillowanej papryki. Danie główne stanowił tadżin – ( nazwa pochodzi od stożkowego kształtu naczynia) i jest to jednogarnkowa duszona potrawa z mięsem, (najczęściej jagnięciną) i warzywami. Dodatkowo kasza kuskus, gotowana kilka godzin i w żaden sposób nieprzypominająca naszego produktu instant, zalewanego wodą. Na deser – tradycyjnie owoce, melon arbuz oraz pomarańcze. Taki lunch, serwowany ze wspólnych naczyń to także doskonała forma integracji przy stole.

Spokój, cierpliwość i opanowanie to cechy bardzo przydatne w dokonywaniu zakupów, szczególnie tych większych. Nasze odwiedziny w sklepie z dywanami uzmysłowiły mi, że Europę i kraje Arabskie dzielą wieki w rozwoju fachu kupieckiego. Średniowieczny dwupiętrowy budynek pokrywały dywany i kobierce przeróżnej wielkości i jakości, tkane z najprzedniejszej, kolorowej wełny. Kiedy wybrałyśmy się z koleżanką i z niezobowiązującym zamiarem przyjrzenia się dywanom, wyszłyśmy po kilku godzinach z zakupem trzech chodników i małego dywanika i co ciekawe, z satysfakcjonującym poczuciem zwycięstwa. Cóż, dość powiedzieć, że prezentacja rękodzieła, serwis w postaci cierpliwego rozkładania kobierców, a także podanej kawy i kultura negocjacji ceny, to lekcja psychologii marketingu, której nie nauczą lepiej na żadnym uniwersytecie.

Wjeżdżamy trasą pełną serpentyn w surowe i majestatyczne góry Atlasu, gdzie schronili się przed wiekami Berberowie, najstarsza etnicznie ludność Maroka. Prymitywne wioski na skałach i lud żyjący według tych samych od stuleci reguł, stały się naszymi gospodarzami na jedną noc. I znów serdeczna gościnność i życzliwość ludzi nieskażonych pogonią cywilizacji. W takiej konfrontacji odczuwamy, że moglibyśmy się wiele dobrego nauczyć od tych afrykańskich górali, oderwanych od spraw współczesnego świata. Startujemy z Imlilu, najpopularniejszej bazy trekkingowej w Maroku, co daje nam poczucie przynależności do elity wspinaczy. Zapowiadający się wielogodzinny trekking rozkładamy na dwa dni. W wędrówce towarzyszą nam muły niosące bagaże i przewodnik. Do jedynego na trasie schroniska wiedzie dziesięciokilometrowy szlak, 1460m przewyższenia.

Co kilka kilometrów ożywczy stragan ze świeżym sokiem pomarańczowym i ozdobami. 

Do schroniska, czyli słynnej kazby Toubkal, która zagrała w filmie Martina Scorsese ,,Kundun‘’ docieramy zmęczone, żeby następnego dnia o świcie, wejść na sam szczyt Dżabal Toubkal (4170m n.p.m.) To jest już większe wyzwanie dla większości z nas i niektóre rezygnują ze wspinaczki. Trasa nie jest trudna technicznie, ale męcząca i mało przyjazne piargi nie wzbudzają entuzjazmu. Pierwsze upadki i kontuzje… Jednak niezwykły widok z dachu Atlasu rekompensuje trudy. Przewodnicy berberyjscy cały czas z nami, asekurują, pomagają zejść, uśmiechnięci i serdeczni. Zarówno na całej trasie, jak i w schronisku pracują tylko mężczyźni, gotują, zmywają, sprzątają, kobiety są zaś tutaj tradycyjnie tylko w domu, przy dzieciach. Dziwnie czujemy się wśród tylu obsługujących mężczyzn, niektórym z nas marzy się taki osobisty Berber w Polsce.

Trochę zakurzone i zmęczone pobytem w górach, potrzebujemy eliksiru młodości. Na trasie wiodącej do Essauiry odwiedzamy żeńską kooperatywę, produkującą płynne złoto Maroka, czyli olej araganowy. Te odwiedziny stanowią dla nas kwintesencję kobiecych potrzeb. Zaopatrujemy się więc w olejki na dzień i na noc, do twarzy i ciała, do rąk, do masażu, do kuchni… i tylko ceny produktów każą przystopować te niekończące się zakupy. Drzewa argonowe nie występują nigdzie indziej na świecie, poza wąskim obszarem w Maroku, a olejek produkowany z pestek ich owoców jest niezwykle wartościowym i cenionym produktem. Niektórym przeszkadza tylko świadomość, że w procesie produkcji istotne ogniwo stanowią kozy, które zrywają owoce, trawią je i wydalają, a dopiero zebrane pestki są dalej kruszone, miażdżone i prażone, by dać upragniony olej. Co tam, kozie mleko zdrowe to i bobek też.

Essauira wita nas nieprawdopodobnym tłumem ludzi i niezwykle wietrzną pogodą. Nic dziwnego, że nadoceaniczne plaże ciągną tak licznie kitesurferzy i serferzy. My znalazłyśmy się tutaj ze względu na Festiwal Gnaoua. Koncerty gorącej muzyki afrykańskiej nie pozwolą nam zasnąć przez kilka następnych nocy. To święto braterstwa i jedności Afrykańczyków, na którym można spotkać wielu znanych muzyków i najbardziej kolorowe zespoły. Ponadto każdy, kto urodził się za późno, by spotkać Jimmiego Hendrixa, może przenieść się w czasie i poczuć atmosferę lat 60 tych, luz, zioło i wszechobecne dredy… można też odwiedzić pobliską wioskę Diabat, w której Hendrix pisał swoje protestsongi. My znów mamy 18 lat, czujemy się wolne i szalone (tzw. luz kontrolowany!) 

Wracamy do Polski z poczuciem przeżycia wspaniałej przygody i zawiązania nowych przyjaźni. Obyło się bez sporów i waśni. Nasze odkrycie – sprawdziłyśmy się w trudnych warunkach. Następna babska wyprawa już kiełkuje w naszych głowach…

Tekst i zdjęcia: Katarzyna Kozłowska
2015