Malownicza droga do Puyo

Gdy autobus zmierzający do Quito wysadził nas na ruchliwym skrzyżowaniu a kierowca kazał przebiec na drugą stronę ulicy i łapać kolejny transport do Baños wiedziałam, że będzie niezły ubaw a miasto, do którego podążaliśmy, będzie równie szalone.

– Tak, do Baños, ale nie jestem sama! – krzyknęłam do wyskakującego z będącego jeszcze w ruchu autobusu, Latynosa.

Pojawił się Krzysiek zachwycony tak szybkim obrotem sprawy. Latynos chwycił nasze plecaki i wpakował do schowka autobusu. Po trzech godzinach wysiedliśmy o zmroku w rozświetlonym, dudniącym nocnym życiem towarzyskim, backpackerskim miasteczku. Polecony przyjazny podróżnikom hostel Santa Cruz, za 16 USD za pokój z wieloma gratisami, stał się naszym domem na kolejne aktywne dni. Świadomość, że Baños zapewniało szaleństwo na każdym kroku dla każdego, jeszcze bardziej podsycało emocje. Atrakcji czas start!

Turystyczne, pełne atrakcji i tętniące życiem Baños

By rozruszać zastałe mięśnie, o poranku ruszyliśmy w górę miasta do bram wejściowych  na słynny wulkan Tungurahua (5.016 m n.p.m.). Położenie Baños w dżunglowej kolebce wśród gór powodowało, że każdy krok poza jego granice wiązał się z męczącym stromym podejściem. Nim dotarliśmy do właściwego szlaku, pot strugami lał się z czoła. Wyżłobiona jak tor saneczkowy trasa wiodła przez bujną egzotyczną roślinność. Gdy tylko tor się spłycał, spoza wilgotnych chmur wyłaniało się maleńkie miasteczko. Co parę kroków ku górze domki zmniejszały swe rozmiary do dziecięcych klocków. Na trasie minęła nas barwnie ubrana starsza kobiecina na koniu i jedna para zmierzająca w przeciwnym kierunku. Nad nadal aktywnym wulkanem pojawiły się deszczowe chmury. Mimo kilkugodzinnego wysiłku, dotarcie do krateru nie wchodziło w grę. Nie byliśmy na to przygotowani, a dodatkowo ta wysokość… Idealnym uwieńczeniem dnia były naturalne gorące źródła skumulowane w sztucznie utworzonych basenach. Takich miejsc w mieście było sporo. El Salado idealnie wyrosło nam przed oczyma w ten wilgotny i chłodnawy dzień. Przebraliśmy się w obskurnych kabinach pod gołym niebem i wskoczyliśmy zmarznięci do jednego z basenów.

Wulkan Tungurahua (5.016 m n.p.m.)

Dziwne uczucie. Wszyscy poupychani jak szprotki w mętnej wodzie, ocierając się o siebie a  potem kąpiąc w koedukacyjnej łazience pod prysznicami, z których leciała tylko szarawa, zimna woda. Warunki lekko odrażające. Jednak umiejscowienie źródeł w naturalnym środowisku przy wulkanie i widok na rzucony nad rwącą seledynową rzeką mostek otoczony urwiskiem obrosłym dzikimi, zielonymi zaroślami, pozwalały zapomnieć o niedogodnościach. W końcu mogliśmy być bliżej tubylców, chcąc tego czy nie. “Rozmięknięci” i wygłodniali po aktywnym dniu, przystanęliśmy w drodze do hostelu przy stoisku na degustację słynnego w okolicy jugo de caña – soku z trzciny cukrowej. Podłużne badyle przypominały bardziej bambus.

Sok z trzciny cukrowej mieszany z sokiem pomarańczowym

Na każdym kroku tubylcy wyciskali w ogromnych maszynach długie patyki. Nie przyszło mi do głowy, że to jadalny produkt. Okazało się, że poza sokiem robiono z niego również różnorakie słodycze. Sympatyczna señora zademonstrowała użycie owych maszyn. Obraną trzcinę wrzucała kawałek po kawałku do metalowej wyciskarki a strumień soku spływał do kubełka. Potem nalała napój do kubków, podając jeden w naturalnej jego postaci a drugi mieszając z sokiem pomarańczowym.

Wegetariański hot-dog na bazie ogromnego banana z zapiekanym słonym serem i sokiem z mandarynek

Napawaliśmy podniebienie słodkim rarytasem. Zachwyceni zaliczeniem kolejnych smaków wróciliśmy do hostelu z zakupionym po drodze kurczakiem z rusztu. To standardowe i w miarę najtańsze danie w mieście. Droższe, ponadziewane na szpikulce świnki morskie, nie zachęcały do skosztowania. Jednak tę rybno-kurczakową nowość wypróbowaliśmy jakiś czas wcześniej w Peru.

Baños stwarzało mnóstwo możliwości. Agencje, wyrastające jak grzyby po deszczu, oferowały najdziwniejsze opcje spędzenia wolnego czasu. Darmowe konspekty i mapy okolicy podsycały ciekawość i chęć samodzielnego dokonywania kolejnych wyczynów. Tym razem był to 60-kilometrowy szlak rowerowy do Puyo. Trasa zachwycała majestatycznymi widokami wśród zielonkawych wzgórz i egzotycznych odgłosów dżungli. Szczyciła się również wodospadami wyrastającymi niespodziewanie przy drodze. Początkowo informacja o liczbie kilometrów przerażała. Później okazało się jednak, że droga praktycznie bezustannie wiodła w dół. Szlak zaczynający się od ruchliwej drogi, zmieniał się w bardziej bezpieczne odcinki. Traumatycznym przeżyciem był jednak przejazd bezgranicznie czarnym tunelem. Brak świateł w rowerach utrudniał orientację w ciemnościach a zbliżające się auta potęgowały wizję wypadku, gdyby nieuważny kierowca nie dojrzał idącego poboczem „ślepego” rowerzysty. Adrenalina nie opuszczała. Na jednym z mostów nad głębokim urwiskiem, tubylcy proponowali skok na bungee. Do tego typu atrakcji się nie garnęłam. Mój mąż odetchnął z ulgą, znając moje odważne zapędy. Niestety musiał bezwolnie poddać się przeprawie kolejką linową zawieszoną pomiędzy ogromnym wąwozem.

Przeprawa nad ponad 100- przepaścią wśród zielonych wzgórz i obok wodospadu

Trzeba było mocno trzymać się metalowego obramowania skrzynki, delektować widokami i nie pobudzać zbytnio wyobraźni. Gdy ta niespodziewanie zatrzymała się po środku przepaści, skrzynka zakołatała na wietrze, a ja nieśmiało przełknęłam ślinę. Ruszyła, uff.. Czy to było celowe dla wzmożenia i tak sporych emocji? Po drugiej stronie wąwozu wśród gąszczu dotarliśmy do miradoru na spadający z góry wodospad. W pobliskiej wiacie młode Ekwadorki sprzedawały kulinarne nowości. Zapiekany w potężnych rozmiarach nieobrany banan z serem kozim, przypominał wegetariańską wersję hot-doga, a wyciskany sok z mandarynek pysznie ugasił pragnienie. W Puyo pozostało jedynie zarzucić rowery na dach autobusu podążającego do Baños, gdyż podróż rowerowa wiodąca stromo pod górę, nie byłaby na nasze siły.

Baños oferowało kilkudniowe wyprawy w głąb dżungli. Lecz taką atrakcję, niestety droższą odbyliśmy już w Peru. Wtedy jednak nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam odwiedzić Ekwador. Liczne wodospady stwarzały okazje do najprzeróżniejszych wyczynów sportowych: zjazdy na linach w dół wodnych fontann czy canyoning. Oferowane „canopy tour”, czyli podniebne zjazdy wśród dżungli przełożyliśmy na Kostarykę, która właśnie z nich słynęła. Tym razem postanowiliśmy zdobyć niewielki szlak zwany Bellavista Mirador, jako że zawsze uwielbialiśmy górskie wyprawy. Przy dobrej widoczności można było dojrzeć Tungurahua . Szczyt posiedliśmy na dwa sposoby. I o ile pierwszy, na własnych nogach, pomimo wstępnego pogubienia na kiepsko oznaczonej trasie, pozwolił poznać nowe uroki okolicy, tak drugi pobudził te doznania dogłębniej. Z wypożyczalni quadów wzięliśmy dwa okazy. Potężny pojazd, na którym nigdy do tej pory nawet nie siedziałam, przerażał. Jednak wyjątkowo niska cena atrakcji zachęcała do podjęcia próby. Jazda wśród dzikiej przyrody Ekwadoru z widokiem na wynurzający się zza chmur wulkan, pobudzały wyobraźnię.

Wyprawa w głąb dżungli

Pouczeni w obsłudze sprzętu i możliwych kierunkach podróży, ruszyliśmy znowu w kierunku Puyo a potem do punktu widokowego na wulkan. Podjeżdżaliśmy do Bellavista Mirador od innej strony. Jadąc znaną już nam ruchliwą szosą cieszyliśmy się jak dzieci. Skupiliśmy się głównie na zabawie związanej z wyprzedzaniem i przyśpieszaniem. Szlak był wprost stworzony dla wariackiej jazdy na quadach, gdy asfalt przerodził się w stromą wersję szutrową. Im większe kamienie na drodze, tym większa frajda z ich pokonywania. Soczysta zieleń, przepiękne wzgórza, kolorowe kwiaty i rześkie powietrze. Oddychaliśmy tym wszystkim, jakby za chwilę miało zniknąć z końcem cudownego snu. Tyle emocji i nowych wrażeń, że od naciskania gazu na kierownicy rozbolały mnie dłonie a na palcach pojawiły się szczypiące zgrubienia. Wulkan schował się w oparach mgieł a mi niespodziewanie quad odmówił posłuszeństwa. Mimo wielu prób, nie chciał ruszyć. Przegrzał się czy co? Znaleźliśmy się na pustkowiu, nie było jak skontaktować się z wypożyczalnią i zbliżał się zmrok. Po dziesięciu minutach jednak, tak samo jak bez powodu zgasł, tak i ruszył.

Dlaczego warto tu przyjechać? Bo to raj. Wieczór to głośne, muzykalne puby i dyskoteki oraz młodzież z całego świata, dla których Baños stało się przypadkowym punktem na drodze, albo celowym przystankiem. Poczucie bezpieczeństwa nie opuszczało nawet o zmroku. My skosztowaliśmy tylko trochę tego, co oferowało to miejsce. Zawsze jednak wśród gorących źródeł i trzciny cukrowej.

Joanna Lisowska

2016